Aktualności ze świata miłośników twórczości Tolkiena

Ekspedycja „Tołkiny 2010” (cz. 2)

Niniejsza relacja kontynuuje sprawozdanie Ryśka Derdzińskiego, które możecie przeczytać tutaj. Zapraszamy też do lektury relacji z części dnia IV w tekście Od Tołkinów do Tolkienów.

Dzień II (15 sierpnia 2010)

Jak pamiętacie, z poprzedniego odcinka naszej relacji, udało nam się dojechać do Gdańska, gdzie znaleźliśmy sympatyczny hotel przy Hali Olivia. Dom Sportowca okazał się tak wygodnym a przy tym dobrze zlokalizowanym miejscem (niemal w centrum Trójmiasta), że zdecydowaliśmy zostać tam również na kolejną noc. Dzięki temu mogliśmy spokojnie zaplanować kolejny dzień, który postanowiliśmy potraktować bardziej wypoczynkowo zwiedzając nadmorską część Kaszub.

Mimo świątecznego dnia wstajemy więc wcześnie i zaraz po śniadaniu (bardzo urozmaicony szwedzki stół) ruszamy w stronę Pucka. Szybko opuszczamy zurbanizowane tereny i wjeżdżamy w bardzo malownicze, usiane wzgórzami i głęboko wciętymi dolinami obszary Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Widzimy okazałe wzniesienia i  przypominają nam się Góry Wenetyjskie (Venedici Montes) opisywane w II w. przez Klaudiusza Ptolemeusza. Może to właśnie te nadmorskie tereny wyniesione ponad 200 m n.p.m. miał na myśli grecki uczony?

Wysokie wzgórza i kręte drogi przypominają naszą Jurę i okolice Sudetów. Jadąc dalej mijamy Rumię i Redę, niestety dość brzydkie miejscowości ze względu na chaotyczną zabudowę i wszechobecne plansze reklamowe. Od teraz podążamy jedyną drogą na północ, prowadzącą do obleganego przez turystów Władysławowa. Na szczęście im dalej się posuwamy, tym piękniejsze stają się krajobrazy i coraz bardziej przypominają te znane z południowej części Szwecji (szczególnie przed Puckiem gdzie na horyzoncie pojawiają się gigantyczne farmy wiatrowe). Jest wspaniały słoneczny i świąteczny poranek (dziś jest święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny) a my pierwszy przystanek robimy w Pucku, stolicy rybackiej części Kaszub. Mamy szczęście, bo szukając Rynku podjeżdżamy pod Muzeum Ziemi Puckiej, które mimo święta jest czynne a tego dnia wstęp jest darmowy. Trafiliśmy do działu etnograficznego, gdzie zrekonstruowano wygląd domostw kaszubskich z XIX i XX w. Później rozmawiamy chwilę z pracownikiem muzeum, który okazuje się zaangażowanym działaczem kaszubskim i wyjaśnia nam obecną sytuację publikacji w tym języku. Ciekawostka – rysy jego twarzy niezwykle przypominają twarz obecnego premiera, widać to taki archetyp Kaszuba. Idziemy na rynek, wyjątkowo senny tego dnia, a potem przechodząc obok kościoła św. Apostołów Piotra i Pawła (najstarsza parafia Kaszubów, obecny kościół zbudowano w czasach krzyżackich) kierujemy się w stronę portu rybackiego i mola. Stąd rozciąga się piękny widok na Zatokę Pucką, pogoda jest wyśmienita więc wokół prawdziwy tłum turystów a na wodzie królują windsurfingowcy. W porcie naszą uwagę zwraca obelisk poświęcony obrońcom przed potopem szwedzkim w 1656 roku, ufortyfikowane miasto mimo oblężenia oparło się najeźdźcom podobnie jak Częstochowa. Żyjący tu Kaszubowie zawsze chętnie stawali przy Rzeczypospolitej – miasto walczyło po stronie Polski w wojnie trzynastoletniej a w czasach Wazów było bazą floty wojennej. Tu też w 1920 roku odbyły się zaślubiny Polski z morzem gen. Hallera a miasto było ważnym portem i bazą dla morskiego dywizjonu lotniczego (w pobliskim muzeum jest specjalna wystawa z tej okazji). Krętymi uliczkami wracamy do samochodu i ruszamy w stronę Władysławowa. Już rogatki miasta wskazują, że jesteśmy w kurorcie – ulicami suną tłumy turystów w liczebności zbliżonej do tej z zakopiańskich Krupówek. Do tego tysiące brzydkich reklam przydrożnych, setki stoisk, budek i innych tandetnych „atrakcji”. Po prostu koszmar. Modlę się, by Półwysep Helski wyglądał lepiej niż to co właśnie widzimy. Spontanicznie postanawiamy dojechać do Rozewia a tam wszystko wygląda jeszcze gorzej i tandetniej niż przed chwilą, chaotyczna zabudowa wdziera się w każde wolne miejsce, jak najbliżej morza. Zapewne tylko późną wiosną i jesienią można tu liczyć na odrobinę spokoju. Po tej przejażdżce z ulgą opuszczamy Władysławowo i wjeżdżamy na Półwysep Helski. Z początku nie jest za dobrze. Aż do Chałup każda wolna część mierzei od strony Zatoki jest zajęta przez przepełnione campingi a każdy wolny skraj pobocza kierowcy wykorzystują jako parking. Ta część półwyspu uchodzi za polską mekkę windsurfingu i przy każdym campingu znajduje się szkoła tego sportu. Dojeżdżamy do Chałup, nie byłem tutaj od dwunastu lat ale mogę odetchnąć z ulgą. Wszystko wygląda niemal tak jak kiedyś, dzięki ograniczonym możliwościom rozbudowy miejscowość zachowała swój spokojny letniskowy charakter. Naszym celem jest jednak Hel, więc po kolei mijamy Kuźnicę, Jastarnię i Juratę. Są to sympatyczne i klimatyczne miejscowości o odmiennym jednak charakterze, każdy ma tu szansę znaleźć coś dla siebie. Jaka miła odmiana po głośnym i zadymionym Władysławowie. Między Juratą a Helem kilometrami ciągnie się piękny sosnowy las a mierzeja staje się coraz szersza, mijamy też dawne wojskowe punkty kontrolne. Te dziewicze tereny ocalały tylko dlatego, że należały do wojska a miasto Hel aż do 1989 roku było miejscem o ograniczonym dostępie. Ze względu na położenie Hel od zawszebył ważnym strategicznie miejscem kontrolując dostęp do Zatoki Gdańskiej. Tajemnicza jest też etymologia nazwy „Hel”. Według jednej z hipotez nazwę nadali już germańscy żeglarze płynący tędy do Truso. Na holenderskiej mapie z XVII w. półwysep został nazwany „Heel” a w języku duńskim „hæl” znaczy tyle co obcas buta. Tak czy inaczej nazwa jest bardzo stara. Miasto Hel wita nas głośną muzyką z czasów II wojny światowej, jak wcześniej sprawdziliśmy dzisiaj rusza impreza plenerowa D-Day Hel czyli widowisko nawiązujące do lądowania w Normandii z udziałem grup rekonstrukcji historycznej.  Jedziemy na sam cypel a tam naszym oczom ukazuje się zgoła niecodzienny widok. Jedyne osiedle mieszkaniowe Helu i jego okolice wyglądają jak gigantyczny parking. Pobieranie opłat parkingowych jest chyba jednym z głównych zajęć mieszkańców bo każdy kawałek podwórka czy placu został zaadaptowany w tym celu  – ceny aż do 6 zł za godzinę. Parkujemy tam gdzie cena wydaje się rozsądna i jest trochę cienia, tego dnia na Helu panuje prawdziwy upał. Podążamy głównym deptakiem podziwiając  tradycyjną zabudowę rybacką i powoli dochodzimy do portu. To naturalne centrum Helu – tuż obok mieści się urząd miasta, muzeum rybołówstwa (dawny kościół ewangelicki z XV w.) i najwięcej restauracji, dzisiaj wypełnionych niemal do ostatniego miejsca. Ponieważ  jest już pora obiadu, postanawiamy zajrzeć do jednej z nich, wybieramy taką z panoramą na helski port. Zgodnie z nadmorską tradycją wybieramy flądrę z frytkami i zestawem surówek. Ostatni raz jadłem taką blisko 10 lat temu podczas Euroconu w Gdyni. Wspaniały obiad. Po posiłku kontynuujemy zwiedzanie Helu. Idziemy najpierw do portu, rozciąga się z niego ciekawy widok na miasto i panorama całej Zatoki Gdańskiej, tuż obok odpoczywa wielu plażowiczów. Zawracamy i kierujemy się w stronę innej atrakcji Helu – Fokarium Stacji Morskiej Instytutu Oceanografii Uniwersystetu Gdańskiego. Pamiętam jak w 1996 roku był to jeden basenik o wymiarach 3x3m z foką o imieniu Balbina. Dziś fokarium ma bardziej komercyjny charakter – jest to dość duży kompleks z trzema basenami , fok jest kilka a od czasu do czasu odbywa się pokazowe karmienie. Aby wejść do fokarium trzeba wrzucić 2 zł (obok jest nawet automat rozmieniający banknoty) a w sklepiku można kupić wiele gadżetów związanych z funkcjonowaniem placówki. Dziś to nie tylko miejsce ratunku dla fok znalezionych na plaży ale też miejsce gdzie przychodzą na świat małe. Uwaga, nigdy nie wrzucajcie monet do basenu z fokami, narażacie je cierpienie – sugestywne plakaty w fokarium ostrzegają przed tym. Podobnie jak duża tablica z napisem „Uwaga foki gryzą”. Naszym kolejnym celem jest plaża, koniecznie chcemy zobaczyć otwarte morze. Po drodze zmieniamy jednak plany – jedziemy do Muzeum Obrony Wybrzeża, powstałego kilka lat temu dzięki poświęceniu pasjonatów ratujących od zniszczenia zabytki z czasu II wojny światowej. Dzięki temu pamiątki militarnej przeszłości Helu mają szansę jeszcze długo przetrwać – zachowały się zarówno polskie jak i niemieckie umocnienia, teraz po raz pierwszy w historii udostępnione do zwiedzania. Po wyjściu z muzeum opuszczamy Hel i kierujemy się do Chałup.  W tej spokojnej dziś letniskowej miescowości w 1836 roku uśmiercono ostatnią kaszubską czarownicę poddając ją „próbie wody”. Żeromski wykorzystał tę historię pisząc o czarownicy Ortyszy w jednym z rodziałów książki Wiatr od morza. Wierzymy, że czarownic w Chałupach już nie ma ale znalezienie miejsca parkingowego w niedzielę graniczy tu z cudem. W końcu znajdujemy jedno blisko zatoki i i idziemy na plażę. W tym miejscu półwysep ma szerokość ledwie kilkuset metrów. Wystarczy więc dojść do drogi, przekroczyć tory kolejowe i już jesteśmy w lesie a za chwilę na jednej z najpiękniejszych plaż na polskim wybrzeżu. Przed nami wspaniałe morze, z falami rozbijającymi się o porosłe glonami drewniane bale falochronów. Podziwiamy ten widok, robimy zdjęcia, Rysiek decyduje się wykąpać – za chwilę też siądziemy w położym na plaży barze. Ciężko oderwać oczy od surowego piękna Mare Suebicum. Jeszcze ostatnie spojrzenie na morze i trzeba wracać. Niestety, w drodze powrotnej spełnia się czarny scenariusz weekendowy. Z niemal pustym bakiem stoimy przez kilkadziesiąt minut w korku do Władysławowa, a później jeszcze kilka razy na trasie do Gdańska. Tymczasem na wysokości Gdyni zaczyna padać, widzimy też w oddali błyskawice, najwyraźniej nadchodzi zapowiadana burza. Już bez  przygód docieramy do naszego hotelu. Pora odpocząć, bo jutro mamy bardzo napięty program i wiele miejsc do zobaczenia.

Dzień III (16 sierpnia 2010)

Tego dnia budzimy się wcześniej niż zwykle i szybko schodzimy na śniadanie (pożywne i smaczne – że zacytuję klasyka).  Torby mam już spakowane, więc bez zbędnej zwłoki opuszczamy nasz gościnny hotel. Na początek na naszej mapie pojawia się Trójmiasto – w ciągu kilku godzin musimy zaliczyć jego największe atrakcje. Zaczynamy od Gdyni, pięknego modernistycznego miasta z okresu międzywojnia. Jadąc szerokimi prospektami podziwiamy uporządkowaną architekturę miasta. Tu bez problemu wjeżdżamy aż do samego portu. Oczywiście tak naprawdę chodzi o Molo Południowe, mylnie nazywane Skwerem Kościuszki czyli miejsce gdzie cumują ORP Błyskawica, Dar Pomorza i odpływają statki pływające po Zatoce Gdańskiej. Jesteśmy tu bardzo wcześnie, więc wokół spacerują tylko pojedynczy turyści, jest cicho a od morza czuć delikatną bryzę, jest piękna słoneczna pogoda. Spacerujemy, robimy zdjęcia i podziwiamy panoramę portu wzbogaconą niedawno o kompleks wież Sea Towers (najwyższy budynek w Polsce poza Warszawą). Z tarasu widokowego na ich szczycie roztacza się widok na niemal całe Trójmiasto, Zatokę Gdańską i Półwysep Helski. Wracając do samochodu widzimy tłum turystów i katamaran rejsowy do Bałtijska – jak widać oferta bezcłowych zakupów na morzu wciąż cieszy się dużym powodzeniem. Kilkanaście minut później jesteśmy już w Sopocie, parkujemy obok hotelu Sheraton skąd mamy blisko na plażę i molo. Krótki spacer po molo (niemal pustym o tej porze), sesja fotograficzna  i możemy odhaczyć kolejną atrakcję turystyczną. Wreszcie ruszamy do Gdańska, prawdziwej perły w koronie Trójmiasta. Jesteśmy ciekawi jak zmieniło się przez ostatnie lata stare miasto. Gdańsk nie miał w czasie wojny tyle szczęścia co Toruń i starówka została zniszczona niemal w 90%. Jednak dzięki starannej rekonstrukcji możemy cieszyć się dziś jednym z najpiękniejszych starych miast w Polsce.  Jest koło południa i w mieście jest duży ruch ale udaje nam się zaparkować w samym śródmieściu. Mijamy kościół św. Katarzyny (tuż obok jest księgarnia anglojęzyczna, gdzie kiedyś kupiliśmy wiele książek Tolkiena), halę targową przy Placu Dominikańskim i wchodzimy ciasnymi uliczkami w obręb starego miasta. Podziwiamy bogato zdobione wejścia do kamiennic ulicy Piwnej i kierujemy się do Bazyliki Mariackiej Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. To prawdziwe arcydzieło gotyku jest według wielu źródeł największym kościołem ceglanym na świecie. Trudno uwierzyć ale budowano go aż 159 lat do 1502 roku a wewnątrz świątynia może zmieścić nawet 20 tysięcy wiernych. Idziemy najpierw się pomodlić, wczoraj było przecież święto patronki kościoła.  Podziwiamy wspaniały ołtarz (dzieło Michała z Augsburga, przykład sztuki schyłkowego gotyku), monomentalną grupę ukrzyżowania pod sklepieniem i zegar astronomiczny Hansa Düringera. W kaplicy bazyliki znajduje się też kopia słynnego tryptyku Hansa Memlinga „Sąd Ostateczny” (zrabowany oryginał został odzyskany ale trafił do Muzeum Narodowego w Gdańsku). Tym razem nie wchodzimy na wieżę, z której roztacza się panorama całego Gdańska. Obecnie trwa oczyszczanie świątyni, to chyba ostatni z okolicznych kościółów, który jeszcze nie doczekał się renowacji z zewnątrz. Po wyjściu wchodzimy w ulicę Kramarską i tak, zgadliście – wychodzimy na ulicę Długą, dokładnie przed Dworem Artusa i fontanną. Jesteśmy więc w prawdziwym sercu miasta. Wokół gwarno i wesoło, każdy chce mieć zdjęcie z Neptunem. Nad Motławą całkiem tłoczno –  restauracje i sklepy z bursztynem przeżywają prawdziwe oblężenie. Robimy zdjęcia i podziwiamy statki wycieczkowe, które dopływają aż do spichlerzy na Ołowiance. Wspaniale, że miasto żyje i potrafi wykorzystać swoje atuty. A jest się czym chwalić – Gdańsk w niczym nie ustępuje innym hanzeatyckim metropoliom. Żal opuszczać Trójmiasto ale przed nami jeszcze wiele kilometrów drogi. Wjeżdżamy na Żuławy Wiślane i kierujemy się do Malborka. Widoki z samochodu jakoś nie zachwycają, jest bardzo płasko, mało ciekawie a przed Malborkiem napotykamy odcinek drogi z kostki brukowej pamiętającej jeszcze czasy Bismarcka. W Malborku, jako że jest już pora obiadowa, szukamy restauracji z widokiem na zamek. Znajdujemy ciekawą Barkę Flisak – to restauracja urządzona na barce zacumowanej na Nogacie. Świetny pomysł, ładny widok na zamek i dobre jedzenie – polecamy. Po obiedzie kierujemy się na most, który prowadzi bezpośrednio do krzyżackiej warowni. I tu ciekawostka, w połowie rzeki nasza przeprawa wyraźnie drży, to najpewniej jedna z atrakcji turystycznych. Sam zamek robi na nas wrażenie niezdobytej twierdzy. I tak było w istocie, po bitwie pod Grunwaldem porażką zakończyło się oblężenie a zamek trafił w polskie ręce dopiero w 1457 roku, by przez lata pełnić rolę jednej z rezydencji polskich królów. W 1997 zamek został wpisany na listę UNESCO. Widać, że obecni włodarze zamku potrafią wykorzystać modę na Krzyżaków, wzmożoną jeszcze przez 600. rocznicę Grunwaldu. Wszędzie pełno kramów z pamiątkami, po terenie zamku jeździ kolejka turystyczna a przed murami spacerują przebierańcy w krzyżackich strojach. Niestety, nie możemy pozwolić sobie na zwiedzanie wnętrz – zajęłoby to ok. trzech godzin. Zadowalamy się więc zdjęciami i krótkim spacerem, Rysiek robi sobie zdjęcie z Krzyżakami i opuszczamy Malbork. Monotonną drogę do Elbląga urozmaicają jedynie prace drogowe, a na kilku mapach szukamy  śladów Truso. Wiemy tylko, że wykopaliska były prowadzone we wsi Janów pod Elblągiem, liczymy więc że na miejscu zobaczymy jakieś ich ślady ale nie jest to wcale pewne. Najpierw z drogi dostrzegamy zarośnięte Jezioro Drużno i jesteśmy rozczarowani, spodziewaliśmy się przecież wielkiego jeziora a to bardziej przypomina mokradła. No cóż, po raz pierwszy widzimy jezioro deltowe na Żuławach Wiślanych, wygląda zupełnie inaczej niż to co widzieliśmy do tej pory. Dziś to przede wszystkim unikalny rezerwat przyrody i miejsce lęgowe dla 110 gatunków ptaków a także malownicza część Kanału Elbląskiego. Trudno uwierzyć, że blisko tysiąc lat temu jezioro było częścią ogromnej zatoki morskiej. Dojeżdżamy do Janowa, gdzie w 1982 roku nad wschodnim wybrzeżem jeziora Marek Jagodziński odkrył pozostałości Truso. Niestety, nie znajdujemy żadnych śladów tego odkrycia ani tablic informacyjnych. Szukamy więc dalej, jadąc w stronę wsi Dłużyna. Droga jest coraz węższa i coraz wyżej podskakujemy na wybojach, gdy dojeżdżamy bardzo blisko jeziora jesteśmy już pewni – nic więcej tu nie znajdziemy. Mamy jednak już pojęcie o lokalizacji Truso i jego bezpośredniej okolicy, dobre i to. Szkoda, że jak dotąd nikt nie wykorzystał turystycznie Truso, mogłaby to być atrakcja na skalę światową. Jak się okazuje później, wszelkie wykopaliska i rekonstrukcje są prowadzone przez Muzeum Archeologiczno-Historyczne w Elblągu i tam też znajduje się ekspozycja poświęcona wikińskiemu emporium. My natomiast trafiamy na elbląską starówkę, choć słowo „starówka” nie odpowiada w żadnym stopniu rzeczywistości. Starych kamiennic (lub tak wyglądających) jest ledwie kilka, reszta wygląda na bardzo współczesną i odważną wariację na ich temat a duża część „starówki” przypomina wielki plac budowy. O, właśnie gigantyczny dźwig umieszcza wieżyczkę na dachu kościoła. Niestety, trudno to wszystko nazwać starym miastem, nowe kamienniczki póki co nie mają za grosz klimatu a wrażenie sztuczności zwiększają dodatkowo szerokie ulice. Jednak miasto po części jest usprawiedliwone – w czasie wojny Elbląg legł w gruzach a odbudowa starówki nie była tu priorytetem. Trzeba zatem docenić, że dziś miasto próbuje coś zrobić z utraconą przestrzenią. Robimy więc kilka zdjęć i ponownie wsiadamy do samochodu, jest już późne popołudnie a  przed nami jeszcze daleka droga. Przy wyjeździe z Elbląga mijamy słynne w latach 90. browary Elbrewery i  kierujemy się w stronę Zalewu Wiślanego. Im dalej od miasta, tym bardziej mijane wsie wydają się być atakowane przez zieloną ścianę lasu a my powoli pniemy się w górę Wysoczyzny Elbląskiej (najwyższy jej punkt ma niemal 200 m n.p.m.). Jedziemy krętymi górskimi drogami, przedzierając się przez gąszcz drzew, nieświadomi  że parę kilometrów obok znajdują się wody zalewu. Mijamy coraz bardziej malownicze wsie, z których najbardziej zachwycają nas Kadyny. To pierwsza tak zadbana z okolicznych wsi gdzie widzimy całkowicie zachowaną tradycyjną zabudowę. Nic dziwnego, wieś rozwinęła się na przełomie XIX i XX w., gdy wybudowano tu letnią rezydencję Cesarza Wilhelma (dziś mieści się tam Country Club). Na polecenie cesarza wybudowano wtedy nową wieś na podstawie projektów berlińskich architektów. W zamierzchłych czasach było tu także pruskie grodzisko – w jego  miejscu stoi dzisiaj klasztor franciszkanów. Samą nazwę „Kadyny” legenda wiąże z imieniem pruskiej księżniczki. Dziś to prawdziwa perła Zalewu Wiślanego, pytamy nawet o cenę noclegu w stylowym hotelu trzygwiazdkowym. Kolejnym przystankiem jest Tolkmicko. Jednak mimo pozornego podobieństwa nazwa ta nie ma jednak nic wspólnego z naszymi Tołkinami i Tolkienem. Pierwsza zapisana nazwa tej miejscowości to niemiecki „Tolkemit”. Dziś miejscowość nie prezentuje się najlepiej, już na pierwszy rzut oka widać, że jesteśmy w jednym z zapomnianych przez rząd zakątków kraju. Nawet tolkmicki port sprawia wrażenie martwego, stoi tu ledwie kilka jachtów a nabrzeżem spaceruje kilku przypadkowych turystów. Szkoda, bo miejscowość ma wielki potencjał.  Powoli wyjeżdżamy na Równinę Warmińską i kierujemy się w stronę Fromborka – to nasz ostatni punkt dzisiejszego dnia. Jest późno więc musimy znaleźć nocleg a zwiedzanie zostawimy sobie na kolejny dzień. Tymczasem w naszym bolidzie zapala się kontrolka rezerwy a jak się wkrótce dowiadujemy – najbliższa stacja benzynowa jest dopiero w Braniewie. Wszystko kończy się szczęśliwie i dojeżdżamy do Fromborka, miasto piękne ale spodziewaliśmy się czegoś dużo większego. Jesteśmy w bardzo sympatycznym miasteczku, z górującym nad nim potężnym zespołem katedralnym. Trochę wybrzydzamy szukając noclegu ale ostatecznie lądujemy w Hotelu Kopernik – najlepszym hotelu we Fromborku. Poza nami są tu niemal wyłącznie turyści z Niemiec. Po rozpakowaniu się schodzimy na piwo do restauracji a gdy na dobre rozpoczyna się impreza Niemców, my wychodzimy żeby zobaczyć port. W przeciwieństwie to tolkmickiego okazuje się bardzo zadbany, z nabrzeża widzimy światło latarni w Krynicy Morskiej – w linii prostej to naprawdę niedaleko. Wracając do hotelu kluczymy jeszcze wąskimi uliczkami poszukując wieży Mikołaja Kopernika – jest w zespole katedralnym ale o tym dowiemy się dopiero jutro. Miasteczko robi wrażenie miłego i spokojnego. Tu też rozpoczniemy kolejny dzień naszej ekspedycji – rano ruszamy szukać śladów Mikołaja Kopernika. I już tylko dzień drogi dzieli nas od Tołkinów.

Dzień IV (17 sierpnia 2010)

Gdy budzimy się, nie ma już śladu po potężnej nocnej burzy i niemieckich turystach. Okazuje się też (co warto zapamiętać), że Niemcy imprezują do późna ale wstają bardzo wcześnie. Dlatego też gdy schodzimy na śniadanie, o gorących kiełbaskach i jajecznicy możemy tylko pomarzyć. Na szczęście pozostałego jedzenia zostało w wystarczającej ilości. Pół godziny później pakujemy bagaże i na resztkach paliwa wjeżdżamy na wzgórze katedralne. Kompleks otwierany jest o 9.00 i o tej godzinie karnie stajemy przed kasą muzealną – z dostępnych atrakcji wybieramy wieżę Mikołaja Kopernika, którą jak się wnet dowiadujemy – otwierają dopiero pół godziny później. Mamy całe pół godziny wolnego czasu, spędzamy go spacerując po dziedzińcach katedralnych. Wchodzimy też do bazyliki pomodlić się, mamy szczęście bo właśnie kończy się poranny koncert organowy. Wnętrze kościoła robi wielkie wrażenie. Zaraz przy wejściu widzimy też tablicę z wizerunkiem Mikołaja Kopernika, została przeniesiona z innej części kościoła gdy w tym miejscu znaleziono od dawna poszukiwany grób astronoma. Tutaj też 22 maja 2010 roku, niespełna trzy miesiące przed naszym przybyciem, odbyła się powtórna ceremonia pogrzebowa uczonego. Autentyczność znalezionych szczątków została z dużym prawdopodobieństwem potwierdzona drogą badań genetycznych. Gdy wychodzimy na tyły katedry mija nas pani z dwójką psów mieszkających na wzgórzu katedralnym. Ich opiekunka dziwi się, że na nas nie szczekają bo podobno nie lubią obcych. Widać potrafią rozpoznać dobrych ludzi. Gdy kończymy okrążać bazylikę zauważamy, że nasza wieża jest już otwarta. Wchodzimy po schodach do komnat, gdzie Mikołaj Kopernik miał gromadzić swoje rękopisy, odtworzono tu również gabinet astronoma. Jedna z opiekunek ekspozycji zdradza nam jednak, że Kopernik nigdy tu nie mieszkał, podobnie jak inni kanonicy mieszkał we Fromborku poza murami katedralnymi. Upada kolejna legenda a my schodzimy w dół. Na dziedzińcu zatrzymujemy się przy stoisku z wydawnictwami regionalnymi (jedno z nich – książka o diecezji warmińskiej przyda się do badań nad Tołkinami). Podziwiamy po raz kolejny kompleks katedralny, to unikalne połączenie budowli o charakterze obronnym i sakralnym. Dowiadujemy się, że od momentu powstania w XIII w. miasteczko i Wzgórze Katedralne stanowiły dwa oddzielne lecz żyjące w doskonałej symbiozie organizmy, dopiero w 1926 roku zostały połączone administracyjnie tworząc Frombork jaki znamy dzisiaj. Miasteczko czasy wielkiej świetności ma już za sobą (w XIV w. było stolicą Warmii) ale i dziś ma wiele do zaoferowania. Dzięki szeroko zakrojonej akcji odbudowy po II wojnie światowej (pamiętacie VIII księgę komiksu z Tytusem?) jest dzisiaj atrakcyjną miejscowością turystyczną, prawdziwą perełką nadmorskiej części Warmii.  Opuszczamy Frombork i zatrzymujemy się na pierwszej stacji benzynowej w Braniewie, tankujemy do pełna bo paliwo jest tutaj chyba najtańsze w Polsce. To pewnie dlatego, że jesteśmy ledwie 35 km od granicy z Obwodem Kaliningradzkim. W Braniewie zatrzymujemy się tylko na chwilę by rzucić okiem na Bazylikę św. Katarzyny – kościół podobnie jak całe miasto bardzo ucierpiał w czasie wojny i został odbudowany dopiero w latach 80, niestety nie odbudowano starówki. Miasto było kiedyś najważniejszym ośrodkiem Warmii i jedynym jej portem morskim należącym do Hanzy. Zatrzymujemy się też w Pieniężnie, gdzie przyciągają nas malownicze ruiny zamku Kapituły Warmińskiej górujące nad miastem oraz kościół św. Piotra i Pawła prowadzony przez Księży Werbistów. W mieście jest też seminarium i muzeum misyjne.  Jeszcze tylko krótki postój we wsi Runowo i dojeżdżamy do Lidzbarka Warmińskiego. To zdecydowanie największe miasto w okolicy i któreś z kolei pełniące w przeszłości  rolę stolicy regionu (ale za to najdłużej bo aż do XIX w.). Niespodziewanie miasto wita nas cerkwią prawosławną (świątynia była wcześniej kościołem ewangelickim). Zaglądamy i robimy zdjęcia po czym kierujemy się do śródmieścia, do którego drogę wskazuje nam charakterystyczna Wysoka Brama, jedyna zachowana do dziś brama wjazdowa do miasta. W środku zastajemy jednak współczesną zabudowę i nieciekawy rynek – kolejna pamiątka po działaniach wojennych, zniknęła wtedy większość miasta. Stamtąd widzimy już wieże zamkowe i kierujemy się w ich stronę. Zamek Biskupów Warmińskich (XIV w.) robi wrażenie bardzo potężnego, majestatycznie góruje nad miastem z charakterystycznymi wieżyczkami w rogach czworoboku. To tutaj rezydował Ignacy Krasicki jako biskup warmiński. Dzisiaj to jeden z najciekawszych zamków gotyckich Warmii a charakterystyczny dziedziniec przypomina ten z Wawelu. Powoli zamek odzyskuje też dawną świetność, w środku trwają prace remontowe a tuż obok prywatny inwestor buduje centrum hotelowo-konferencyjne na fundamentach dawnego pałacu biskupów.  Do miasta wracamy drogą obok kolegiaty św. Piotra i Pawła. Chętnie zdjedlibyśmy już obiad ale w okolicy nie widać nic ciekawego. W Automapie wstukujemy kolejny punkt naszej podróży – Tołkiny. Po drodze odkrywamy w szczerym polu wspaniały Dworek Romanowski  gdzie zatrzymujemy się na odpoczynek i obiad (barszcz z kołdunami i pierogi). Dla zainteresowanych – dworek prowadzi również działalność hotelową, posiada też własną stadninę (100 koni) oraz basen. Świetne miejsce na spokojny odpoczynek od cywilizacji. W drodze do Tołkinów podziwiamy lekko pofałdowane pola warmińskie i malownicze wioski. Podróż mija w dobrych humorach bo przecież zaraz na własne oczy zobaczymy te mityczne już dla nas Tołkiny. O tym jak było w Tołkinach możecie przeczytać TUTAJ w szczegółowej relacji Ryśka. Wspomnę tylko, że miejscowość przeszła nasze najśmielsze oczekiwania, zrobiliśmy dużo zdjęć i nakręciliśmy ciekawy materiał filmowy. Naszą relację kontynuję późnym wtorkowym popołudniem gdy jedziemy drogą prowadzącą z Tołkinów na wschód Warmii. Ze względu na późną porę porzucamy plan odwiedzenia Reszla i Świętej Lipki (zrobimy to następnego dnia) i decydujemy skoncentrować się na Kętrzynie i jego okolicach. Na razie nie mamy też żadnego pomysłu na dzisiejszy nocleg. W Kętrzynie zatrzymujemy gdy widzimy tablicę informującą o cmentarzu z I wojny światowej. Okazuje się, że cmentarz kiedyś tu był ale w jego miejscu dziś jest tylko park. Niestety, w miejscach które odwiedzamy to norma, wszędzie ocalało bardzo niewiele niemieckich grobów. Wjeżdżamy wgłąb miasta i kierujemy się w stronę zamku. Nie, tylko nam się tak wydaje – to monumentalna bazylika mniejsza św. Jerzego, najlepiej zachowany kościół obronny na Mazurach. Dopiero stamtąd dotrzegamy prawdziwy zamek krzyżacki. Obok znajduje się sympatyczny hotel więc jest szansa na nocleg w ładnym miejscu. Niestety, ktoś przed nami rezerwuje ostatni pokój – musimy szukać dalej. Tym razem kierujemy się do Gierłoży, gdzie znajdowała się słynna kwatera Hitlera – Wilczy Szaniec. Żartujemy, że chyba tam zanocujemy bo robi się coraz później. Na teren Wolfschanze wjeżdżamy bez problemu. Okazuje się, że kompleks bunkrów zwiedza się na własną rękę, ewentualnie można wynająć przewodnika. Ale przecież – myślimy sobie – ciężko się tu zgubić jeśli wszystko oznaczone jest strzałkami. Przed wejściem na trasę zwiedzania znajduje się hotel, z ciekawości pytamy i okazuje się, że jest najtańszy ze wszystkich jakie do tej pory odwiedziliśmy. Standard jest wystarczający więc rezerwujemy nocleg i spokojnie rozpoczynamy spacer po Wilczym Szańcu. Kompleks robi piorujące wrażenie, bunkry o niewiarygodnie grubych betonowych ścianach (nawet 7 metrów) są porozrywane w najbardziej fantazyjne kształty. Budowę Wilczego Szańca rozpoczęto w ścisłej tajemnicy jesienią 1940 roku i pracowało przy niej ok. 3 tys. robotników z wyselekcjonowanych firm niemieckich. To tutaj 20 lipca 1944 roku płk. Stauffenberg dokonał nieudanego zamachu na Hitlera. Kompleks nigdy nie został zdobyty. W styczniu 1945 roku został wysadzony przez wycofujące się wojska niemieckie i tak trafił w ręce Armii Czerwonej. Polscy saperzy rozminowywali pełen pułapek teren Wolfschanze jeszcze przez dziesięć lat po zakończeniu wojny. Dzisiaj te ruiny porosły mchem a wstęp do wielu z nich jest zabroniony ze względu na niebezpieczeństwo czające się w niszczejących kontrukcjach. To prawdziwy labirynt drzew i betonu. Pamiętacie jak myśleliśmy, że nie można się tam zgubić? Nam się udała ta sztuka, musieliśmy wracać wycofując się po własnych śladach. Tuż przed zmierzchem wracamy do hotelu gdzie planujemy ostatni dzień naszej ekspedycji.

Dzień V (18 sierpnia 2010)

Ranek wita nas prawdziwą ulewą. Jak dotąd mieliśmy podczas wyprawy świetną pogodę, jeżeli padało to tylko w nocy i dzień witał nas zawsze słońcem. Gdy schodzimy na śniadanie na chwilę przestaje padać, by za moment lunąć ze zdwojoną siłą podczas pakowania bagaży do samochodu. Ostatni dzień jest dniem powrotu co nie przeszkadza nam zaplanować go równie intensywnie co poprzednie. Po pierwsze, mimo niesprzyjającej pogody postanawiamy zobaczyć Mazury. Wąską drogą jedziemy więc na północny-wschód by już po kilkunastu kilometrach wjechać w krainę jezior. Mijamy jeziora Dobskie i Łabap, by wkrótce znaleźć się przy prawdziwym olbrzymie – Mamrach. Gdy mijamy jeden z północnych krańców jeziora zatrzymujemy się przy drewnianym molo, robimy pamiątkowe zdjęcia. Kierujemy się w stronę Węgorzewa, mijamy też puste (jak nam się wydaje) koszary 1 Mazurskiej Brygady Artylerii. Jak na razie czujemy się Mazurami lekko rozczarowani. Owszem, wszędzie widzimy piękne jeziora i lasy ale teren jest dość płaski i nieciekawy. Te okolice w pełni mogą docenić tylko żeglarze i wędkarze. Takim szczurom lądowym jak my bardziej podoba się bardziej urozmaicona i bogata w zabytki Warmia. Dzielnie objeżdżamy dalej Mamry i Święcajty by kilkudziesięciu kilometrach dojechać do Giżycka. Miasto wygląda dużo ciekawiej niż Węgorzewo a my szukamy portu jachtowego by w końcu poczuć prawdziwą atmosferę Mazur. Znajdujemy go bez większych problemów a atmosferę chwilę później gdy siadamy w miłej tawernie z widokiem na jezioro – pora na kawę i herbatę. Poza nami wokół siędzą niemal wyłącznie żeglarze, przez chwilę żyjemy ich problemami (słyszymy, że komuś w nocy skradziono przyczepkę) a tuż obok widzimy jachty przepływające z jeziora Kisajno do Niegocina przez obrotowy most (otwierany w określonych godzinach dla ruchu wodnego). Napawamy się tą atmosferą i tutaj Mazury podobają nam się dużo bardziej. Problem zaczyna się gdy chcemy wyjechać z miasta, bo nasz most jest nieczynny przez najbliższe kilkadziesiąt minut. Na szczęście jest objazd, którym wyjeżdżamy na trasę do Kętrzyna. Tak kończy się słynny fragment naszej wycieczki znany jako „Mazury w dwie i pół godziny z przerwą na kawę”. Z Kętrzyna zmierzamy do Świętej Lipki, nie możemy ominąć tego najsłynniejszego w tej części Polski sanktuarium maryjnego. To prawdziwa perła baroku, unikatowy zabytek obecnie ratowany przed zniszczeniem (cały front bazyliki przykryty jest folią, pod którą trwają prace konserwatorskie). Ze względu na znaczenie dla wiernych Święta Lipka nazywana jest „Częstochową Północy”. Widać, że miejscowość nastawiona jest na turystykę pielgrzymkową, po obu stronach drogi jest wiele sklepów z dewocjonaliami, barów i oferty noclegów. Znajdujemy parking tuż przed sanktuarium i szybkim krokiem wchodzimy do środka. Mamy szczęście, możemy w spokoju się pomodlić i zwiedzić wnętrze kościoła. Uwagę zwracają szczególnie: obraz  Matki Boskiej z 1640 roku (zajmuje honorowe miejsce na ołtarzu), rzeźba na pniu drzewa lipowego (z 1728 roku) oraz wspaniałe organy z ruchomymi figurkami. Niestety, do dziś nie zachowała się pierwsza z figurek Matki Boskiej. Podczas reformacji w 1524 roku mieszkańcy Kętrzyna zniszczyli kaplicę, cudowną lipę ścięli a figurkę utopili w jeziorze. Do dziś ocalały natomiast kapliczki różańcowe na drodze do Świętej Lipki, mijamy je jadąc w stronę Reszla. Zamek reszelski (XIV w.) jest jednym z najpiękniejszych na Warmii i podobnie jak ten z Lidzbarka był własnością biskupów warmińskich. Dziś dumnie góruje nad całą miejscowością i po odbudowie w połowie lat 80. jest jej główną atrakcją turystyczną . Oglądamy dobrze zachowany dziedziniec, poza muzeum w zamku mieści się też hotel i restauracja – ciekawa propozycja dla bardziej zamożnych turystów. Po zejściu ze wzgórza zamkowego idziemy jeszcze obejrzeć rynek i wracamy do samochodu bo zaczyna padać deszcz. Przy dość nieciekawej pogodzie i  z małą przygodą na drodze – dostajemy kamieniem w przednią szybę, dojeżdżamy do Olsztyna. Udaje nam się zaparkować przed samym zamkiem. Na mostku przed zamkiem obserwujemy ciekawy lokalny zwyczaj – balustrady po obu stronach pokryte są małymi kłódkami. Nowożeńcy odwiedzają to miejsce zaraz po ślubie, by zostawić kłódkę ze swoimi imionami – symbol trwałości więzów małżeńskich. Olsztyński zamek nie robi wielkiego wrażenia, przynajmniej po tym co dotąd widzieliśmy. Kiedyś pełnił jednak ważną rolę siedziby administratora dóbr ziemskich kapituły warmińskiej. Najsłyniejszym z nich był Mikołaj Kopernik, pełniący tę funkcję w latach 1516-1521 – dziś upamiętnia to posąg uczonego przed basztą zamkową, popularne miejsce odwiedzin turystów. Niestety, znowu zaczyna padać więc szybko przechodzimy na okazały rynek poszukując restauracji – nasz wybór pada Siuksa, knajpkę będącą niemal idealną kopią Sphiksa. Po obiedzie (a jakże – bardzo pożywnym) kontynuujemy zwiedzanie Olsztyna, spacerujemy po rynku i odwiedzamy bazylikę św. Jakuba. Na mapie naszej wyprawy zostały tylko dwa punkty Grunwald i Nidzica. Szczęśliwie oba leżą obok naszej trasy na południe. Najpierw dojeżdżamy do Grunwaldu. Dziś jest tu ledwie kilku turystów, trudno uwierzyć, że niespełna miesiąc temu byłu ich tu ok.  150 tysięcy podczas rocznicowej inscenizacji. Pogoda nieco się polepszyła, wieje ale nie pada – będziemy mogli tutaj nakręcić epilog do filmu z naszej ekspedycji. Oglądamy resztki pomnika grunwaldzkiego z Krakowa zburzonego przez Niemców i podziwiamy ogrom pól grunwaldzkich. Świetnie, że zachowały się w tej formie przez 600 lat, dzięki temu można sobie łatwiej wyobrazić jak wyglądała bitwa. Dochodzimy do współczesnego pomnika, robimy zdjęcia a później zgodnie z planem kręcimy film. Jesteśmy szczęśliwi, że jesteśmy w tym wyjątkowym dla Polski miejscu, niemal dokładnie 600 lat po wielkiej wiktorii Władysława Jagiełły. Po drodze odbijamy jeszcze do Nidzicy, gdzie po krótkich poszukiwaniach znajdujemy zamek. Ten okazały zamek krzyżacki jest też chyba najbardziej wykorzystanym komercyjnie ze wszystkich jakie widzieliśmy. To tutaj corocznie odbywają się słynne festiwale fantastyki organizowane przez księgranię Solaris. Uff, udało nam się wypełnić nasz plan na dzień dzisiejszy a tym samym sukcesem kończy się nasza wyprawa. Pozostaje jeszcze kilkugodzinna droga do domu, która mija nadspodziewanie szybko. Rozmawiamy, słuchamy radia i denerwujemy się na kierowców, którzy nie potrafią kulturalnie zachować się na drodze. Tuż przed północą docieramy do Sosnowca – ekspedycja Tołkiny 2010 oficjalnie dobiega końca.

Więcej zdjęć z ekspedycji Tołkiny 2010:

Dzień I

Dzień II

Dzień III

Dzień IV

Dzień IV Tołkiny

Dzień V

Kategorie wpisu: Biografia Tolkiena, Fandom tolkienowski

3 Komentarzy do wpisu "Ekspedycja „Tołkiny 2010” (cz. 2)"

Galadhorn, dnia 09.09.2010 o godzinie 15:42

Tomek, wykonałeś kawał dobrej roboty! Czyta się świetnie, a jakie fajne zdjęcia! Miło wrócić wspomnieniem do tej północnej przygody. Minął już prawie miesiąc od ekspedycji! Ja dziś jadę do BŚ na kwerendę biblioteczną w sprawie Tolkienów i Tołkinów.

Tom Goold, dnia 10.09.2010 o godzinie 11:05

Dodałem jeszcze odnośniki do zdjęć z poszczególnych dni. Polecam szczególnie galerię z Tołkinów!

julia, dnia 13.10.2010 o godzinie 10:44

aha!!!

Zostaw komentarz