Mamy 29 stycznia, 2022 roku Siódmej Ery, czyli 5 solmath roku 10839 według Rachuby Shire’u zgodnie z regułami naszego corocznego #ShireCalendar
Kalendarz Shire’u na rok 2022 w formacie PDF z ilustracjami Nimwen związanymi z badaniami #TolkienAncestry będzie w tym roku wysyłany do naszych Patronów z http://Patronite.pl/Galadhorn oraz współpracowników Serwisu.
Dołącz do Drużyny #TeamGaladhorn już dziś!
________________________________
Today we have January 29, 2022 of the Seventh Age or Solmath 5, of 10 839 year of the Shire Reckoning according to our #ShireCalendar
The Shire Calendar 2022 in PDF with illustrations by Nimwen (with the topic #TolkienAncestry) will be sent to our Patrons on http://Patronite.pl/Galadhorn and to friends of our website.
Nie jest już tajemnicą, że polskie okładki Hobbita (1960) oraz Powrotu Króla (1963) nie przypadły Tolkienowi do gustu. W książce Scull i Hammonda pt. The J.R.R. Tolkien’s Companion and Guide na stronie 419 (t. II) znajdziemy dość niepochlebne opinie o pracy naszych grafików. Okładkę Młodożeńca do Hobbita Tolkien określił jako „mordorską”, a o okładce Powrotu Króla napisał, że jest of a Mordor hideousness, czyli ‚mordorsko ohydna’. Informacje te pochodzą z niepublikowanych listów z 16 grudnia 1956, 23 listopada 1960 i 1 listopada 1963 – korespondencja ta pochodzi z archiwum Wydawnictwa George Allen & Unwin (obecnie w Wydawnictwie HarperCollins). Na szczęście profesor Mroczkowski wyjaśnił Tolkienowi, że choć okładki są może nienajszczęśliwsze, kryją one bardzo dobry przekład.
Polak, Anglik, dwa bratanki?
Trzech mężczyzn, dwa światy, jedna sprawa.
Jan Posadzy
Pełny tekst znajdziecie też w pliku PDF oraz w przygotowywanym nowym numerze Simbelmynë (3/32)
Ilustracja – J. R. R. Tolkien
Omne trinum perfectum, jak powiada wyświechtane przysłowie. Numerologia nie jest i nigdy nie była obiektem moich zainteresowań, lecz w tym przypadku muszę przyznać liczbie „trzy” nadzwyczajne miejsce w hierarchii numerycznej. Oto bowiem trzech mężów z czasów minionych, siłą ich piór, będących przedłużeniem niezwykłych umysłów, ukształtowało wspólnie, choć nieświadomie, pewną pociągającą propozycję percepcji całego dzisiejszego Bożego świata i Jego stworzenia w kontekście ustrojowo-gospodarczym. Wspomnieć należy, że piszący te słowa posiada dwie zasadnicze namiętności ideowe, są to polska tradycja polityczna (nazwijmy ją sarmacką) oraz Katolicka Nauka Społeczna. Jak to połączyć w spójną całość? Potrzebne będą dwa odmienne systemy polityczne i kręgi kulturowe, które tylko pozornie są od siebie odległe (choć faktycznie stolice dwóch państw, o których mowa, dzieli ponad 1600 kilometrów i sporo wody), łączy je bowiem pewna nić porozumienia, którą łatwo wychwycić, jeżeli tylko chce się szukać. Ale po kolei.
1. (III)
Wawrzyniec Goślicki, biskup i myśliciel polityczny. Jest to trzecie, albo raczej pierwsze nazwisko, obok Stanisława Orzechowskiego i Andrzeja Frycza Modrzewskiego, które wymienia się wspominając twórców polskiej myśli politycznej najwspanialszego okresu w dziejach naszego państwa – sarmackiej Rzeczypospolitej. Któż by pomyślał, że dzieło pochodzącego z Goślic koło Płocka polskiego biskupa będzie inspiracją dla samego Williama Szekspira (przypis 1)? Mowa, rzecz jasna, o traktacie „O senatorze doskonałym” (przypis 2). Tamże Grzymała (przypis 3) zawarł istotę ideału politycznego, jakim była monarchia mieszana, ustrój władzy podzielonej na króla, Senat i Izbę Poselską, którego nie ma potrzeby tu objaśniać. Niech wystarczy stwierdzenie, że złośliwcy określający państwo sarmackie mianem koronowanej republiki, wcale nie czynią entuzjastom tego ustroju na złość, gdyż nie ma się absolutnie na co obrażać. Polak to republikanin, Polak to monarchista, Polak to demokrata. Brak tu sprzeczności, właściwie jest to organiczne połączenie zjawisk politycznych, które przyniosło niegdyś Sarmatom możliwość posiadania liczącego milion kilometrów kwadratowych imperium. Warto wspomnieć, w ramach ciekawostki, że tym ogromem zarządzała administracja w liczbie około tysiąca urzędników (w internecie wyszukać można informację, że dziś pracuje ich około 250 tysięcy, na niespełna 313 tysiącach kilometrów kwadratowych).
„Ten rodzaj państwa nie bez racji był uważany za najbardziej sprawiedliwy. Jak bowiem na strunach zgodny dźwięk powstaje przez zespolenie różnych tonów: najwyższych, najniższych i średnich stanów, jak mówi Cycero jakby z dźwięków, jest wywołana harmonia, która w państwie stanowi najmocniejszy i najściślejszy węzeł bezpieczeństwa dla wszystkich. Ja również uważam za najlepszy taki ustrój, który składa się najpierw z dobrych i znamienitych cnotą obywateli, a następnie z tych trzech stanów ludzi, z króla, senatorów i ludu (przypis 4).”
Istnieją dwie fundamentalne cechy ustrojowości Rzeczypospolitej: decentralizacja władzy i lokalność reprezentacji (przypis 5) . Jeżeli chodzi o tę pierwszą, nie zawiera się ona w odwiecznym strachu polskiej szlachty przed absolutum dominium czy logice ustrojowej zapisanej w Nihil novi. Fenomen decentralizacji opiera się na „udzielności” władzy. W praktyce oznaczało to, że król, arystokracja, duchowieństwo, szlachta, w pewnym zakresie także mieszczaństwo wykonywali wspólnie władzę polityczną, tworząc sytuację równowagi, kontroli i wzajemnego poszanowania. Decentralizacji towarzyszyła lokalność reprezentacji, czyli przednowożytny mechanizm bezpośredniego reprezentowania interesów różnych lokalnych wspólnot. Aż do Konstytucji 3 maja odbywało się to oczywiście w systemie sejmików ziemskich. To one wysyłały przedstawicieli do sejmu ogólnokrajowego i stanowiły esencję polskiego parlamentaryzmu. Wspomniane dwie cechy stanowią podłoże wręcz wymarzone do zakiełkowania dystrybucjonizmu (przypis 6) – zjawiska, którego twórcę omówimy dalej.
2. (III)
Gilbert Keith Chesterton, dziennikarz i myśliciel polityczny. Zaniechanie nazwania tego wybitnego, angielskiego konwertyty katolickiego pisarzem to nie przypadek. Sam o sobie bowiem mówił, że jest dziennikarzem a i styl jego pisarstwa, rozpędzony jak TGV (pióro często nie nadążało za myślą), zdradza cechy charakterystyczne dla reporterów. Nie będziemy tu wymieniać jego dzieł, nawet tych najważniejszych. Po pierwsze nie mamy do dyspozycji tyle miejsca a po drugie żyjemy w czasach, kiedy brak dostępu do internetu jest zjawiskiem nietypowym i pożądanym wręcz panicznie przez osoby poszukujące wytchnienia od codziennych obowiązków. Kto zatem zechce, ten znajdzie. Ciekawa sprawa, że Chesterton miał zwyczaj oceniania bardzo nisko własnej twórczości (przypis 7) . Stajemy wobec tego przed dylematem, czy zakwestionujemy osąd autora, który sami uznajemy za autorytatywny, czy może podważymy nasz własny, w akcie pokory? Sprawa do rozpatrzenia indywidualnego. Jako już się rzekło, Chesterton wymyślił dystrybucjonizm. Otóż nie sam i nie do końca wymyślił. Inspirował się Katolicką Nauką Społeczną, zwłaszcza zaś encykliką Rerum novarum (przypis 8) (a zatem także myślą papieża Leona XIII) zaś jako drugiego ojca założyciela tej doktryny ekonomicznej i idei społecznej, o której mówimy, wymienia się pana Hilaire Belloca. A, że nie można mówić, iż dystrybutyzm jest pomysłem autorskim wspomnianych panów, staje się oczywistością gdy się w jego założeniach zagłębimy. Dystrybucjonizm bowiem, w swoim najbardziej pierwotnym i fundamentalnym znaczeniu, jest niczym innym jak powrotem do ideałów gospodarczych średniowiecznego świata Christianitas. We wstępie do polskiego wydania „Eseju o przywróceniu własności” (przypis 9) czytamy, że „termin ‚dystrybucjonizm’ jest mało trafny, ale jest on niemniej właściwy aniżeli ‚konserwatyzm’, czy ‚socjalizm’ […] jest on (dystrybutyzm) od wieków pewną normą, a dla norm nie zwykło się tworzyć terminów. I tak, na przykład, funkcjonuje określenie „kanibal” odnoszące się do osoby żywiącej się ludzkim mięsem, nie wymyślono natomiast osobnej nazwy dla człowieka, który tego nie robi (przypis 10).”
Chesterton twierdził, że „Too much capitalism does not mean too many capitalists, but too few capitalists (przypis 11).” Na tym głównie zasadza się dystrybutyzm w znaczeniu gospodarczym. To system dążący do upowszechnienia posiadania małej własności (zwłaszcza ziemskiej) umożliwiającej utrzymanie się podstawowej komórce społecznej, czyli rodzinie, żyjącej w małej, samowystarczalnej i organicznej społeczności. Wykluczone są zatem wielkie własności, monopole, globalizacja, zawłaszczanie rynków, wyzysk poprzez pracę najemną, słowem, wszystko to, co niegodziwe a trwale związane z kapitalizmem (nazywanym precyzyjniej przez GKC proletaryzmem). Zresztą, PT Czytelnik, który postanowił zainteresować się tym krótkim tekstem, z pewnością doskonale zna tak sylwetkę omawianej postaci jak i jego ideę. Należy jednakowoż przypomnieć, że dystrybucjonizm (jak i jego autorzy) jest tworem z natury demokratycznym. W swej istocie, oparty na równości praw i własności system, nie ma zasadniczo innej drogi do wyboru. Na ten fakt zżymać się może niekiedy serce konserwatysty katolickiego, zwłaszcza, jeżeli jest monarchistą. Na szczęście, demokracja nie oznacza wcale demoliberalizmu, a dodatkowo z pomocą przychodzi nam następujący fragment:
„Demokracja ze swej istoty może być tylko lokalna, bo tylko na tym poziomie potrafimy ustalić rzeczywiste poglądy większości, ocenić kandydata oraz realność jego programu. Tylko konkurencja między decydentami przy niewielkich kosztach zmiany podległości, może przeciwdziałać degeneracji władzy (dowodem jest historia feudalizmu i wolnych miast). Wybory bezpośrednie powinny obejmować sędziów, prokuratorów i głównego administratora, którym na ręce może patrzeć zaledwie kilku znających się na rzeczy radnych. Swoboda w stanowieniu prawa lokalnego wprowadziłaby element konkurencji między samorządami. Lepiej zarządzane przyciągałyby dynamiczne i twórcze jednostki, stając się wzorcem dla innych gmin. Jeśli interes społeczności lokalnych ma być brany pod uwagę, to legislaturę centralną powinno się wybierać z samorządu lokalnego w wyborach pośrednich. Obecny sposób wyłaniania władz, polega na niewykonalnych obietnicach skierowanych do różnych dominujących grup interesów, które tak naprawdę są pretekstem do skubania tych, którzy nie potrafią się zorganizować i zagrozić władzy (przypis 12).”
Nie dość, że zgodne jest takie przedstawienie sprawy z duchem decentralizacji i lokalności, jakiego niesie z sobą dystrybutyzm, to jeszcze pozostawia drzwi otwarte dla ustroju monarchicznego w wymiarze ogólnopaństwowym. W tym momencie należałoby wrócić do Wawrzyńca Goślickiego. Katolicka, oparta na zasadach obywatelskich doktryna gospodarcza, ceniąca zdecentralizowaną władzę i agrarny charakter społeczeństwa, niewykluczająca obecności z Bożej Łaski króla. Toż to system stworzony dla duchowego i politycznego Sarmaty!
3. (III)
John Ronald Reuel Tolkien, pisarz i… myśliciel polityczny! Tak właśnie! Nie ma się co rozwodzić nad zasadnością obecności Anglika w tym zestawieniu ani dogłębnie opisywać sylwetki najważniejszego twórcy literatury w XX wieku (przypis 13). Najpierw cytat:
„The Shire at this time had hardly any ‚government’. Families for the most part managed their own affairs. Growing food and eating it occupied most of their time. In other matters they were, as a rule, generous and not greedy, but contented and moderate, so that estates, farms, workshops, and small trades tended to remain unchanged for generations. There remained, of course, the ancient tradition concerning the high king at Fornost, or Norbury as they called it, away north of the Shire. But there had been no king for nearly a thousand years, and even the ruins of Kings’ Norbury were covered with grass. Yet the Hobbits still said of wild folk and wicked things (such as trolls) that they had not heard of the king. For they attributed to the king of old all their essential laws; and usually they kept the laws of free will, because they were The Rules (as they said), both ancient and just (przypis 14).”
Jeżeli powyższy opis nie stanowi wzorcowego przedstawienia dystrybucjonistycznej społeczności, to znaczy, że niemożliwym jest takiego opisu dokonać. Czyż z samego tego fragmentu nie przebija duch katolickich wartości społecznych? Czyż równościowa społeczność, odnosząca swoje prawa i zwyczaje do rozrządzeń monarchii, żyjąca w zarządzanej demokratycznie i nieobciążonej urzędnikami krainie, nie przywodzi na myśl gospodarnej i rolniczej Wielkopolski małoszlacheckiej z początku XVII wieku? Oto Tolkien, człowiek mówiący wieloma językami tego świata i kilkoma znanymi wyłącznie w Śródziemu, znalazł sposób by za pomocą urzekające
go obrazu literackiego złączyć w serdecznym uścisku dystrybutyzm i sarmatyzm. No i był gorliwym katolikiem z odnotowanymi sukcesami misyjnymi15 a jego prace są istną kopalnią treści chrześcijańskich. A zresztą, czy dla Sarmaty może być co piękniejszego niż suto zastawiony stół i biesiada do rana, tak jak to właśnie czynią Hobbici? Pan Zagłoba byłby w Sire z pewnością pozostał na dłużej. Także i ekologiczny aspekt powieści Tolkiena ma charakter wybitnie dystrybucjonistyczny. Ziemia jest w końcu podstawowym środkiem utrzymania a jakość środowiska naturalnego potężnie oddziałuje na społeczność mieszkającą w jego obrębie. Tak zatem spotkali się Gilbert Keith i biskup Wawrzyniec przy kufelku w gospodzie w Michel Delving (przypis 16) .
(II)
Jakże się miała rzecz stosunku Rzeczypospolitej do prawa? Skoro Sarmata żywo interesował się Rzymem, jako ideałem republikańskim, to i prawo rzymskie miało pewnie dlań status nadzwyczajny? Nic bardziej mylnego.
Kultura prawna RON (przypis 17), obok religijności i „obywatelskości”, była najważniejszą sferą życia publicznego dla polskiej szlachty. Miała ona charakter wybitnie praktyczny, zdroworozsądkowy i zwyczajowy. Szlachcic uwielbiał uczestniczyć w wymiarze sprawiedliwości. Obyczajem było przysłuchiwanie się sądom, procesowanie o byle co. Podejmowano chętnie pracę przy sądach i kancelariach w charakterze sekretarzy (notarii, scribae). Bardzo niechętnie teoretyzowano i abstrahowano prawo, przejawiało się to w unikaniu prawnej kodyfikacji i formalizacji. Stąd podejrzliwość i krytyka prawa rzymskiego. Panowało głębokie przekonanie, że prawa nie rodzą się z ogólnych teorii i idei, ale z właściwego odczytania faktów i konkretnych przypadków. Prawo zatem wypracowano w procesie sądowym w wyniku najlepszego rozpoznania rzeczywistości. Praktyka sądowa uaktualniła jedynie prawo zwyczajowe, znane przodkom. Filozofia prawna Rzeczpospolitej zakładała, że wolne ludzkie działania warunkują pojawienie się praw, nie na odwrót. Prawo nie miało być czystą abstrakcją, nie mogło stać się dyktatem wymierzonym w swobodną aktywność człowieka.
Czyż nie przypomina to trochę rozumienia prawa na modłę tudorowskiej Anglii (Law makes the King)? Tam król też nie tworzył prawa. Zresztą do XVII w. parlament angielski również prawa nie stanowił ale je ogłaszał (law-declaring, nie law-making body). Ten common sense, jako podstawa prawa angielskiego jest jednym z wielu punktów stycznych w kulturze polityczno-prawnej obu państw. Czy dla kompatriotów Tolkiena i Chestertona ten polski wzorzec parlamentarno-monarchistyczny także nie jest czymś naturalnym? Dlaczego w końcu młoda Ameryka, którą formowały zwłaszcza pokolenia pamiętające życie w Wielkiej Brytanii, tak chętnie sięgała do polskich wzorców ustrojowych? GKC sam był wielkim przyjacielem Polski i Polaków, uważał, podobnie jak piszący te słowa, że to grunt doskonały pod zakwitnienie jego idei (przypis 18). Odwiedziwszy nasz kraj w 1927 roku Chesterton pozostawił w pamięci Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego (przypis 19) następujące wspomnienie: „Witając pana Chestertona, nie mogę powiedzieć, że jest on największym przyjacielem Polski, gdyż największym jej przyjacielem jest sam pan Bóg.”
(I)
Parafrazując GKC (przypis 20) czuję się uprawniony do stwierdzenia, że w katolicyzmie republikanizm sarmacki, gospodarka dystrybucjonistyczna i fantastyka tolkienowska pasują do siebie wyśmienicie. Osoba rozpoznająca szczytowy wzorzec moralności w naukach Kościoła Katolickiego, czerpiąca ideały życia politycznego z polskiego republikanizmu złotego i srebrnego wieku oraz oczarowana niezwykłością, pięknem i rozmachem Śródziemia powinna z pewnością zainteresować się ideałem dystrybucjonizmu. Takoż i dystrybucjonista, niekoniecznie miłujący sienkiewiczowską Trylogię, niech rozważy jak idealne warunki do zaistnienia gospodarki własnościowej rodzi ustrój monarchii mieszanej i zauważy, że to wcale nie Włosi w latach 20. XX stulecia jako pierwsi udowodnili, że alternatywa rozłączna: republika albo monarchia, jest zgoła fałszywa. Wreszcie wszyscy ludzie dobrej woli sięgnąć powinni po Tolkiena. Znane są nawet przypadki nawróceń pod wpływem lektury tej niesamowite literatury fantastycznej.
Wszystkim należy się na koniec odrobina uczciwości ze strony entuzjasty sarmatyzmu, który aspiruje do bycia dystrybucjonistą. Nie ma dla dystrybucjonisty wielu wartości cenniejszych niż własność, zwłaszcza dotycząca ziemi. Nie ma ludzi, którzy są bardziej godni tę ziemię posiadać niż ci, którzy ją uprawiają, często od pokoleń. Jak zatem reagować na rozwiązania przyjęte w tym zakresie przez Rzeczpospolitą? Oczywiście negatywnie. Prawdziwym dramatem jest, że lud polski został uwłaszczony dopiero w wieku XIX i to przez władze nikczemne. Na dodatek zaborcy wygrali tym czynem chłopstwo przeciwko sprawie polskiej. Tak, jak Sarmata nie jest entuzjastą Konstytucji 3 Maja, tak trzeba przyznać, że pierwsze polskie prawdziwie podrygi polityczne, mające uczynić coś w kierunku chłopskim, nastąpiły na jej mocy i w jej duchu. Chodzi tu zwłaszcza o „Ustawę o sprzedaży królewszczyzn” z roku 1792. Oddawała ona chłopom osiadłym w królewszczyznach użytkowany grunt na własność, nadawała im wolność osobistą (po rozwiązaniu kontraktu z dziedzicem), prawo wychodu i uwolnienie z poddaństwa włościan nieposiadających gruntu – ustawa ta jednak nie weszła w życie na skutek przegranej wojny w obronie Konstytucji 3 maja z Rosją i II rozbioru Polski. Kto wie jakie byłyby konsekwencje i następne kroki władz polskich. Ale podkreślmy, że konstytucja Sarmację kończyła, nie była jej naturalnym wynikiem (przypis 21)… przykra i wstydliwa karta historii.
Padło wyżej wyrażenie „ideał”, nie bez przyczyny. My, ludzie XXI wieku, bylibyśmy niepoważni myśląc, że powrót do pewnych formuł kulturowych, politycznych czy gospodarczych w wersji niezmienionej jest możliwy. Tak dystrybucjonizm jak i sarmatyzm polityczny należy traktować jak ideały, do których należy dążyć i odnosić rzeczywistość. Ale nie można liczyć na odrodzenie się ich w formie niezmienionej. Naprawdę wiele elementów dystrybutyzmu w gospodarce i monarchii mieszanej w ustrojowości można wprowadzić dziś niewielkim kosztem. Wystarczy aby ludzie na nowo zachwycili się Tolkienem.
Jan Posadzy
_______________________
Przypisy:
1 Mowa o Hamlecie. Uznaje się, że angielski poeta umieścił w sztuce postać Poloniusza i opisał niektóre postawy bohaterów inspirowany „idealnym Senatorem” Goślickiego.
2 „De optimo senatore libri duo”, pierwsze wydanie w 1568 r. w Wenecji. Przekład ang. pt. The Counsellor Exactly Portraited in two books, wyd. Londyn 1598 (skonfiskowane), następne wydane pod zmienionymi tytułami.
3 Herb biskupa Wawrzyńca Goślickiego.
4 „De optimo senatore…”
5 Marek A. Cichocki, „Rzeczpospolita – utracony skarb Europy” w: Władza w polskiej tradycji politycznej, praca zbiorowa, red. Jacek Kloczkowski, Kraków 2010
6 Warunkiem zaistnienia którego jest poprawnie realizowana zasada subsydiarności, obecna w ideale ustrojowym sarmackiej republiki.
7 Na przykład: „My real judgment of my own work is that I have spoilt a number of jolly good ideas in my time.”
8 Leon XIII, „Rerum novarum”, Rzym 1891
9 Hilaire Belloc, „An Essay on the Restoration of Property”, 1936 (Pol. Warszawa, 2013)
10 Aidan Mackey
11 G.K. Chesterton, „The Uses of Diversity”, 1921
12 Wojciech Czarniecki, „Poszukiwanie modelu dystrybucjonizmu”, 2015
13 Pod koniec XX stulecia odbyło się wiele plebiscytów dotyczących literatury mijającego wieku. Czytelnicy w olbrzymich próbach badawczych wskazywali często Władcę Pierścieni jako książkę najlepszą. Na przykład: 1996, sondaż Folio Society, na 10 tys. badanych zwycięża WP. W tym samym roku program czwarty radia BBC ? zagłosowało 26 tys. osób, Tolkien wygrał w całej Wielkiej Brytanii, za wyjątkiem Walii. 1999, firma Nestle przeprowadziła plebiscyt, w którym Władca Pierścieni znalazł się tylko za Biblią.
14 J.R.R. Tolkien, „The Fellowship of the Ring”, 1954
15 Żona Tolkiena, Edith, dokonała pod wpływem męża konwersji na katolicyzm. Naraziła się tym samym na ostracyzm ze strony własnej rodziny i najbliższego otoczenia.
16 Jedna z miejscowości hobbickich w Shire.
17 Rzeczypospolitej Obojga Narodów
18 G.K. Chesterton, „The Polish Ideal”, 1927
19 Polski generał, dyplomata i dziennikarz. Wieloletni adiutant Marszałka Piłsudskiego.
20 G.K. Chesterton: „In Catholicism, the pint, the pipe, and the cross can all fit together.”
21 Mimo, że spośród ponad stu sejmików ziemskich, które w sprawie konstytucji w 1792 roku obradowały, około 2/3 opowiedziało się za jej przyjęciem, nie można uznać jej za naturalne następstwo sarmatyzmu. Zmiana była tak radykalna, że wręcz rewolucyjna. Pamiętajmy jednocześnie o propagandzie na rzecz ustawy majowej i powszechnej atmosferze zagrożenia moskiewskiego, zwłaszcza na wschodzie. Nie zmienia to wszystko faktu, że „3 maja” nastąpił legalnie i należało, będąc człowiekiem uczciwym, bronić tego stanu rzeczy przed czynnikami obcymi.
Naszym zdaniem to najlepszy dokument filmowy na temat Profesora Tolkiena. To taki elementarz dla tolkienisty. Coś, co chcemy też promować na Elendilionie. Prezentujemy go w dobrej jakości obrazu i z angielskimi napisami dla łatwiejszego zrozumienia. Miłego oglądania, Elendili!
Już jutro popołudniu rusza niezwykły Projekt! Project Northmoor. Wypatrujcie wieści ok. 16.30 naszego czasu. Elendilion będzie w tym partycypować! Zobaczycie już jutro film z udziałem Martina Freemana (Bilbo Baggins), Iana McKellena (Gandalf), Johna Rhyse-Daviesa, Annie Lennox i in., a w „credits” będzie też Galadhorn odpowiedzialny za tłumaczenie na quenya i Czarną Mowę. I ogłosimy coś bardzo ważnego!
Szukajcie też wieści na: @ProjNorthmoor (Twitter) projectnorthmoor (Instagram).
A hashtagi to: #FellowshipOfFunders #SaveTolkiensHome #TeamTolkien
Daniel i Benjamin Tolkienowie, Gdańsko-Londyńscy Bracia
(rys. Nimwen)
Kilka dni temu Ryszard Derdziński („Galadhorn”) dzięki swoim badaniom nad genealogią rodziny Tolkienów (#TolkienAncestry) i dzięki korespondencji z Tolkienami z USA odkrył nieznany wcześniej list Profesora z marca 1951 roku. Jest to niezwykły list, w którym Profesor obszernie dzieli się swoją wiedzą na temat pochodzenia swojej rodziny. Po raz pierwszy widzimy, że Tolkien zdawał sobie sprawę z tego, że jego przodkowie przybyli do Anglii w XVIII wieku z ówczesnej Polski, co wcześniej udało się odkryć Galadhornowi. Tolkien w wielu sprawach się mylił (nie wiedział np. że przodek przybyły do Anglii nazywał się John Benjamin Tolkien i żył w latach 1752-1819, że był zegarmistrzem i sprzedawcą porcelany, że przybył w ślad za starszym bratem Danielem Gottliebem itd.), ale podał też wiele szczegółów, które wymagają dalszego zbadania (dotyczących herbu Tolkienów itd.). Oryginał listu z komentarzem podano na blogu Galadhorna pt. Tolknięty (patrz tutaj). My publikujemy polski przekład listu. Zapraszamy do wpisywania Waszych komentarzy. To pierwszy tak długi list Tolkiena, który udało się odkryć w ostatnich latach.
Copyright by The Tolkien Estate Limited 2019
___________________________________
Merton College Tel. 2259 – Oksford
Piątek, 30 marca, 1951
Droga Pani Tolkien!
Dziękuję za bardzo interesujący list od Pani z 20 marca. Otrzymałem go w zeszłą środę.
Muszę potwierdzić, że prawie na pewno jesteśmy spokrewnieni (jesteśmy kuzynami trzeciego stopnia) z powodów, które wyjaśnię później. Będę bardzo wdzięczny za każdą porcję nowych informacji, której mogłaby Pani dodać na temat gałęzi rodzinnej Pani męża (z datami, jeżeli to możliwe – przynajmniej z datami urodzenia) [1]. Mój syn Michael szczególnie interesuje się historią rodziny; zbyt późno jednak – niestety – nią się zajęliśmy. Stało się to, gdy większość tradycji została już zapomniana i tylko poświęcenie większej ilości czasu niż jest nam dane i wydanie większej ilości pieniędzy dałby możliwość kolejnych odkryć. No i dwie katastrofy wojenne spowodowały, że z pewnością wiele przepadło na zawsze (Lipsk [na przykład] został poważnie zniszczony; obecnie nie ma do niego dostępu). Ponieważ mój ojciec zmarł w Afryce, gdy miałem cztery lata (w 1896), wychowywała mnie rodzina mamy, a główne depozytariuszki rodzinnej tradycji i historii (siostry mojego taty) zmarły zanim zdołaliśmy zapisać to, co wiedziały.
To co pisałem o pewności co do naszego pokrewieństwa oparte jest na następujących faktach: (1) zachowana u Państwa tradycja, która mówi, że Wasza gałąź rodziny wywodzi się od przodka narodowości angielskiej; (2) forma zapisu (jak Pani zauważyła); (3) fakt, że jak się dowiedziałem istniała nowa gałąź Tolkienów osiadła w Plymouth, i z tego miejsca nastąpiła emigracja do Ameryki [2]; (4) o ile wiemy jedynym Niemcem z tym nazwiskiem [Tolkien], który emigrował do Anglii, był nasz przodek, podczas gdy (5) zapis Tolkien został zaadoptowany tylko przez naszą rodzinę (prawdopodobnie przez mojego pradziadka) jako świadectwo jego anglicyzacji – zaś wcześniejsza forma zapisu niemieckiego to TOL[l]KIEhN. (Jako takie, jest jedynie formą niemieckiego przymiotnika tollkiehn „popędliwy”; jednakże wiele niemieckich nazwisk ma znaczenie pejoratywne.) [3]
Rodzina [Tolkienów], zgodnie z tradycją, należała do szlachty z Saksonii (z Lipska). Nazwisko to trafiło także do Polski (prawdopodobnie w czasach unii koron Polski i Saksonii) i ucierpiało w wyniku pruskiej agresji. [4] Po inwazji pruskiej (z mniej więcej 1746) nasi bezpośredni przodkowie uciekli (choć co najmniej jeden z członków rodziny został skazany przez Prusaków na śmierć za opór) i tracąc swoje posiadłości zbiegli do Anglii z synkiem, wtedy małym dzieckiem [5]. Emigranci szybko stali się bardzo „brytyjscy” i porzucili język niemiecki, zachowując jedynie swoją antypatię do Prus (która to antypatia długo trwała w Saksonii!).
Rodzina imigrantów mieszkała zapewne pierwotnie w Londynie, ale mój dziadek przeniósł się do Birmingham. Na modłę niemiecką głównym fachem rodziny była muzyka i rzemiosło – choć istniała w nich też ‚morska tęsknota’ (wynikająca zapewne z angielskich małżeństw). [6] Mój najstarszy stryj był żeglarzem. Tolkienowie w Anglii zwrócili swoje zainteresowania ku zegarom i pianinom. Wciąż można zobaczyć nazwisko Tolkien (Henry’ego Tolkiena) [7] na starych zegarach stojących i na pianinach Tolkien, które kiedyś były znane w kraju, szczególnie pianinach J. B. Tolkien, które wytwarzał mój dziadek. Swego czasu był on [dziadek] majętnym człowiekiem, ale nie miał smykałki do biznesu, a był radykalnym baptystą i nie wolno mu było parać się musicalami i chodzić do teatru. [8] W latach dziewięćdziesiątych [XIX wieku], gdy osobiście mogłem go poznać, był kochanym starszym i ubogim mężczyzną .
Towarzysząca [listowi] tabela [9] pokazuje, jak niewiele więcej obecnie wiemy, a także ukazuje rodzaj naszego pokrewieństwa, jak go odgaduję. Mogę jednak dodać dwa następujące punkty: Tradycja, że najstarszy syn zawsze nosi imię Johann albo John [Jan], która wróciła też do mnie, ponieważ mój najstarszy stryj, John Tolkien, żeglarz, nie miał synów [10]; u stryja istniała tradycja herbu rodzinnego. Mówiło się, że miał był on czy też miał być następujący – błękitna tarcza z dwoma złotymi szewronami i 5 złotymi gwiazdami, trzema nad i dwiema pod. W klejnocie półgryf. Nie opisuję tego herbu w technicznej terminologii heraldycznej, bo jest on niepewny (i przede wszystkim niemiecki). Klejnot wywodzę z odbicia pieczęci z sygnetu mojego ojca; motto miało brzmieć „Fest und Treu”. [11]
Choć rodzina stała się w ciągu 200 lat angielska, nie wydaje się, żeby się jakoś bardzo rozrosła. Nazwiska tego nigdy lub prawie nigdy nie spotyka się w książkach adresowych i telefonicznych! A gdy przez przypadek natknąłem się na nie, to zawsze okazywało się, że spotkałem całkiem bliskich krewnych.
Jeśli o mnie chodzi, urodziłem się w Bloemfontein w Wolnym Państwie Oranii w 1892; jako chorobliwe dziecko słabnące w czasie upałów, zostałem wysłany z moją mamą i maleńkim braciszkiem z powrotem do Birmingham w 1895, a mój ojciec zmarł z powodu zaniedbanej gorączki w czasie nieobecności mojej matki w 1896. Nie zdążył zatem uciec przez straszną Wojną Burską, która rozpoczęła się wkrótce potem. Mieszkałem w Birmingham aż do 1911, a w służbie wojskowej pozostawałem przez całą wojnę 1914 roku aż do 1918. Większość życia przeżyłem tutaj, w Oksfordzie; jako student w latach 1911-1914 i jako „don” w latach 1919-20 – i od 1925 aż do dziś. (Przez 5 lat pracowałem na Uniwersytecie Leeds.) Od 1945 jestem profesorem języka angielskiego i literatury w Merton College w Oksfordzie, po tym jak przez 19 lat byłem profesorem staroangielskiego. Jestem mało płodnym pisarzem, bo większość mojego życia spędziłem czytając i organizując. Nie będę kłopotał Pani sprawami technicznymi (dotyczącymi średniowiecza i filologii). Hobbit, napisany 20 lat temu i opublikowany w 1937, przyniósł mi niewielką sławę. Opublikowano go w Houghton-Mifflin na ulicy Park Street nr 2 w Bostonie, które to wydawnictwo wydało też krótszą opowieść pod tytułem Rudy Dżil. Muszę do nich niedługo napisać list i pozwolę sobie poprosić ich, żeby wysłali Państwu egzemplarze.
Mam nadzieję, że te szczegóły nie były nużące. Pani list wyślę mojemu synowi, Michaelowi, którego to zainteresuje. Z naszej strony nie znudzi nas żadna ilość danych na temat rodziny. Mamy też innych krewnych w Stanach; pewien kuzyn mojej żony o nazwisku Herdman wyemigrował do Teksasu. Jego syn zadzwonił do nas, gdy z wojskiem amerykańskim zawitał do Anglii.
Życząc samego dobra Pani i Pani Mężowi oraz Dzieciom.
Z poważaniem,
J. R. R. Tolkien
P.S. Mój najdawniejszy i najbliższy przyjaciel jest dużo bardziej płodny [literacko]. To C. S. Lewis, którego sława wydaje się, że rozlała się szeroko.
_____________________
Rekonstrukcja herbu opisanego przez Tolkiena – najbliższy mu jest herb dolnośląskiej rodziny Neumann
Przypisy
[1] W wyniku badań udało się Ryszardowi Derdzińskiemu określić, że Florence Albertina Tolkien, z domu Zetterstrand (1890-1962) była żoną Charlesa Embury Tolkiena (1883-1961), syna Charlesa Edwina Cuthberta Tolkiena (1852-1884) i wnuka Jamesa Tolkiena (1800-1855). James Tolkien (o którego burzyliwym i awanturniczym życiu przeczytacie na blogu Galadhorna – tutaj) był synem pochodzącego z Gdańska Daniela Gottlieba Tolkiena (1746-1813). Brat Daniela Gottlieba Tolkiena, Johann (John) Benjamin Tolkien (1752-1819) był prapradziadkiem J. R. R. Tolkiena. A zatem wspólnym przodkiem Tolkienów z USA i Profesora Tolkiena z Oksfordu był ojciec Daniela i Benjamina, Christian Tolkien (1706-1791), urodzony w Prusach w Krzyżborku, a zmarły w Gdańsku. Christian Tolkien (jego życiorys na blogu Tolknięty) był gdańskim artylerzystą i mieszkał z rodziną w części miasta zwanej Petershagen (Peterszawa), dziś Zaroślak przy dawnej ulicy Letzte Gasse (inaczej An der Radaune nr 28) – tutaj przeczytasz o domu rodzinnym Tolkienów w Gdańsku.
[2] Wspomniany wyżej James Tolkien był przez pewien czas (ok. 1831) burmistrzem w Teignmouth w Devonie, między Plymouth i Exeterem (patrz tutaj).
[3] Galadhornowi udało się udowodnić błędne wnioskowanie Profesora Tolkiena. Forma zapisu Tolkien istniała w Prusach i Gdańsku na długo przed migracją do Anglii i była pierwotna w stosunku do mocniej zniemczonych form, które pojawiają się równolegle w dokumentach dopiero w XVIII i XIX w.: do form Tollkühn, Tollkiehn i in. W rzeczywistości nazwisko Tolkienów jest pochodzenia bałtyjskiego i wywodzi się od formy patronimicznej Tolkin „potomek Tolka, czyli pruskiego tłumacza” albo od pruskiej i poświadczonej w okolicy, gdzie mieszkali najdawniejsi przodkowie Profesora nazwy miejscowej Tolkeim „wieś tolka-tłumacza”. Wywodzenie nazwiska od przym. tollkühn to „etymologia ludowa”, o czym Profesor Tolkien nie wiedział.
[4] Zgodnie z ustaleniami historycznymi Ryszarda Derdzińskiego, Tolkienowie pochodzili z Prus krzyżackich, później Prus Książęcych, a w końcu z Królestwa Prus, z małego miasta Krzyżbork (niem. Kreuzburg), gdzie potwierdzeni bezpośredni przodkowie Profesora mieszkali od co najmniej końca XVI wieku. Tolkienowie byli tzw. „małymi wolnymi pruskimi”. Potem występują jako mieszczanie-rzemieślnicy, a także jako wolni sołtysi prawa chełmińskiego. Skąd u Profesora Lipsk? Może stąd, że pewien prof. Johannes Tolkiehn (1865-1933), filolog klasyczny z Królewca (w istocie daleki kuzyn Profesora Tolkiena, bo wspólnym przodkiem obu profesorów był Christianus Tolkien, piekarz z Krzyżborka żyjący w latach 1677-1746) wydawał swoje książki właśnie w Lipsku. Rodu Profesora nie należy mylić z rycerzami w Prusach, rodem Tolk von Markelingerode. Wg ustaleń Galadhorna ci ostatni przybyli do Prus z Saksonii w XIII wieku, z okolic miasta Wernigerode w Górach Harzu.
[5] Jak ustalił Derdziński Daniel i Benjamin Tolkienowie, bracia z Gdańska, uciekli do Anglii w okresie tzw. „plag pruskich” (ok. 1770 r.). Ich ojciec, Christian oraz stryj Michael podlegali przesłuchaniom i aresztowaniu jako Prusacy, którzy w latach 20. XVIII w. zbiegli z Królestwa Prus do Gdańska. Być może syn (lub synowie) Michaela Tolkiena zostali przez Prusaków zabici.
[6] Tu pośrednio widzimy, że Profesor nie znał nazwy miasta w Polsce, z którego przybyli do Anglii Tolkienowie. A był to port morski i miasto handlowe Gdańsk. Morskie tęsknoty mogły być śladem nadmorskiego pochodzenia Tolkienów!
[7] Tu Tolkien znowu się myli. Zegary tworzył jego prapradziadek, przybyły z Gdańska John Benjamin Tolkien (1752-1819). Profesor zdaje się nie zdawać sobie sprawy z tego, że w Londynie zachował się nawet nagrobek tego ważnego przodka (znajduje się on na dysydenckim cmentarzy Bunhill Fields blisko metodystycznej Kaplicy Wesleya). Henry Tolkien (1814-1855), syn George’a Tolkiena (1784-1840 – pradziadek Profesora) i wnuk tamtego Johna Benjamina wytwarzał w Londynie nowatorskie pianina.
[8] Jak ustalił Derdziński, Tolkienowie byli w Prusach i Gdańsku pietystycznymi luteranami, a w Anglii pod wpływem herrnhutyzmu i metodyzmu stali się raczej independystami (kongregacjonalistami), zwanymi też pedo-baptystami (baptystami chrzczącymi dzieci). Mieli też związki z teatrem i musicalami. Pradziadek J. R. R. Tolkiena był śpiewakiem (bas) w Theatre Royal przy Drury Lane, gdzie – o Opatrzności! – kilka lat temu grano słynny musical Władca Pierścieni (w tamtym czasie ani władze teatru, ani fandom tolkienowski nie wiedziały o związkach rodziny Tolkienów z tym teatrem).
[9] Niestety nie zachowała się.
[10] Zgodnie z ustaleniami Derdzińskiego stryj Profesora, John Benjamin Tolkien (1845-1883) był też sprzedawcą muzyki, stroicielem pianin, kompozytorem i reporterem prasowym. Był też masonem, twórcą hymnu masońskiego United Ever (patrz tutaj). Tradycja nazywania najstarszego syna Janem Baniaminem narodziła się dopiero w Londynie. Ograniczała się tylko do potomków pochodzącego z Gdańska prapradziadka Profesora, Johanna Benjamina Tolkiena (1752-1819).
[11] Zawołanie „Fest und Treu” („Wytrwały i wierny”) wydaje się mocno związane z tematyką książek Tolkiena, gdzie wytrwałość i wierność kojarzą się z postawą szlachetnych bohaterów jak Faramir i Sam Gamgee, z Wiernymi z Númenoru, z imieniem Voronwë itd.
Przepisaliśmy dla Was ostatnią z recenzji Władcy Pierścieni, które napisał „polski Inkling”, profesor Przemysław Mroczkowski. Serdecznie dziękujemy redakcji Więzi za przekazanie nam do „druku” tego ważnego tekstu, chyba najciekawszej z serii recenzji „baśni o prawdach”. Dobrej lektury!
Wieź, nr 2 (70)/1964, str. 97:
POWRÓT KRÓLA
Przemysław Mroczkowski
Co może nas obchodzić powrót króla, którego nigdy nie było? Teraz, w wieku prozaicznych demokracji, maszyn prawie wszechwładnych i bardziej jeszcze prozaicznych? A jednak ludzie rozkupują trzeci tom baśniowej trylogii J. R. R. Tolkiena „Władca Pierścieni”, pt. „Powrót Króla”, tak jak rozkupywali poprzednie.
Chcą się jednak dowiedzieć, czy dzielny Frodo, niosący z krainy „ludzików” przedziwny pierścień, którym zawładnięcie ma rozstrzygnąć o losach świata, zdołał go ostatecznie uchronić przed wpadnięciem w ręce Czarnego Pana Przekleństwa, chcą się dowiedzieć, jak zakończyła się olbrzymia wojna między niewolnikami Czarnego Pana a koalicją ludzi, elfów, karłów itd., broniącą życia zgodnego z naturą, rozsądku, obyczaju, uśmiechu, pieśni. I oksfordzki profesor opowiada im o tym, prowadząc ich jeszcze raz przez krajobrazy piękna i grozy, sceny przyjaźni, napięcia, triumfu ku ostatecznemu spełnieniu oczekiwań wielu znękanych ludów. Jak czytelnicy wiedzieli z poprzednich tomów, jedynym wyjściem z prawie beznadziejnej sytuacji dla sług Dobra było zniszczenie pierścienia (dającego władzę!) upragnionego przez Władców śmierci, i to w ogniu płonącym w samym sercu ich krainy. W trzecim tomie Frodo, w śmiertelnych zmaganiach ostatniej minuty dokonuje tego dzieła; kraina zniszczenia zapada się w otchłań, a rycerze dobrej sprawy wracają wśród rosnącego śpiewu do zagród pokoju i Wielki Król może objąć na nowo dziedzictwo świata godnego ludzi (czy choćby ludzików – „hobbitów”).
Z ukazaniem się po polsku ostatniego tomu niezwykłej trylogii Tolkiena czas na spojrzenie perspektywiczne na to zjawisko literackie i na jakiś bilans, choćby cząstkowy. Co otrzymaliśmy od przedstawiciela angielskiej literatury w tym dziele? Czy jest to jakiś cenny element wymiany między narodami „w dziedzinie tworów ducha ludzkiego”?
Jak już działo się to wyraźnie w poprzednich tomach, Tolkien wywołał swoim twórczym zaklęciem wizję pięknego i dzielnego świata. Zrobił to z ogromną siłą sugestii, skoro przełamuje ona u tak wielu opory w stosunku do tego rodzaju twórczości. Urzekł ich akcją pełną przygód, barwą, poezją. Dzięki temu uniósł czytelnika w świat własny, w swoim rodzaju jedyny. Z drugiej strony świat ten osnuty jest na wiedzy uczonego, wiedzy na temat mitologii germańskiej i celtyckiej; stanowi indywidualne wprawdzie przetworzenie, ale przetworzenie jakiejś wspólnej spuścizny, skarbca pojęć i obrazów, którymi żyła ongiś połowa Europy, ba skarbca pojęć i obrazów całych minionych kultur żyjących naturą, rytuałem, układem określonych norm etycznych. Jest to rodzaj daru dla ludzi epoki, w której te wszystkie sprawy w najlepszym zbladły i przemieszały się. Innymi słowy księga jest ważna nie tylko jako utwór literacki, ale jako dokument pewnych postaw, charakterystycznych dla starszych faz angielskiej czy wszelkiej tradycji.
Niemniej trzeba jak najpełniej zrozumieć i uwzględnić opory, jakie wywołuje baśniowy kształt opowieści Tolkiena. Księgi te zyskują sobie równie entuzjastycznych czytelników-wielbicieli, co zaciętych wrogów. Graham Greene, standardowy naturalista dzisiejszej literatury powiedział mi kiedyś, że nie chce wręcz brać do ręki tego rodzaju „akademickiej fantazji”. Trzeba uznać, że kwestia gustów nie da się rozstrzygać przez dyskusję. Można natomiast podyskutować nie na temat gustów, a postaw, których przedstawiciele posługują się argumentacją racjonalną.
Dlaczego miałoby się odmawiać praw wyobraźni w twórczości literackiej, która cała na wyobraźni się wspiera? I dlaczego realizm, którego psychika ludzka istotnie w jakimś sensie się domaga, miałby polegać tylko na odkalkowaniu najbardziej potocznych i zewnętrznych doświadczeń? Zapewne, Arystoteles miał chyba rację, że wszelka sztuka jest naśladownictwem, mimesis, ale czy nie może to także być „naśladowanie” sytuacji, w których autor się nie znalazł, a nawet nie mógł znaleźć, zwłaszcza jeżeli przy tej okazji zakomunikuje coś prawdziwego wewnętrznie?
Szczególnie chciałbym odrzucić argument, ujmowany w słowach, że „to się wydaje takie dalekie”. Proszę sobie przypomnieć jakieś spotkanie w górach, wśród słońca, żywą dyskusję czy bardzo osobistą rozmowę o „wielkich sprawach w życiu” i jakie to się nam wydawało potem odległe wśród codziennej szarzyzny stołów konferencyjnych, dymu z papierosów, prozaicznych kłopotów z dziś na jutro. Czy przez to przeżycie – tamto było koniecznie mniej prawdziwe lub mniej ważne? Czy nie jawiło się jak jakaś kąpiel psychiczna, choćby w pamięci nieco zatarta?
Osobiście głosuję za taką odnową poczucia przygody, zwłaszcza przygody podjętej w imię wartości jakichś spraw w życiu i świadomości spojrzenia na świat odmiennego od spojrzeń dla nas najłatwiejszych. Czyż nie powiedziano, że kultura zaczyna się od zrozumienia czasu innego niż nasz własny?
Udany przekład Marii Skibniewskiej umożliwia to doświadczenie, ożywcze dla dorosłych i mniej dorosłych.
Przedstawiamy Wam kolejną część recenzji „baśni o prawdach”, którą dla Przeglądu Kulturalnego napisał polski Inkling, człowiek, dzięki któremu książki Tolkiena pojawiły się w Polsce, prof. Przemysław Mroczkowski.
Przegląd Kulturalny, nr 52-53 (538-539) 1962, str. 9:
DALSZA BAŚŃ O PRAWDACH
Przemysław Mroczkowski
Nie wolno przeoczyć ukazania się drugiego porywającego tomu baśniowego eposu J. R. R. Tolkiena Pan Pierścieni [ciekawi ta wersja tytułu, bo w Polsce wydano książkę jednak jako Władcę Pierścieni! – przyp. LNDL]. Tom pierwszy, pt. Wyprawa polecałem rok temu (Wielka baśń o prawdach, grudzień 1961). Jako przysięgły herold tego dzieła rozgłaszam dobrą wieść, że już się ukazał jego następny pokaźny tom: Dwie wieże.
Pod koniec pierwszego tomu było tak, że wśród wielkich przygód kompania niosąca tajemniczy pierścień do groźnej krainy Mordoru (by tam go zniszczyć i w ten jedyny sposób uratować świat dobra przed zagładą) rozproszyła się. Niosący pierścień Frondo [oczywiście Frodo! – przyp. LNDL] został tylko w towarzystwie swego sługi i przyjaciela.
Mimo to zagłębia się, wśród rosnących niebezpieczeństw, w krainę Czarnego Władcy, by spróbować dopełnić zadania.
Jak to się dzieje, że zaczytujemy się w tym wszystkim, mimo tylu szczegółów fantastycznych? Pytanie zastanawiające, ale nie bardziej, niż pytanie o siłę czy sekret działania Tristana i Izoldy, Makbeta czy Don Kichota.
Niemało w tym wszystkim podobieństwa do Sienkiewicza, tylko dochodzi pewne „udziwnienie” i pogłębienie. Ale jest i porywająca akcja, i uśmiech, i „pokrzepienie serc” człowieczych (pod niebem pełnym mroku i grzmotów). A „o czym nam mówi autor” na tych kartach pełnych humoru, grozy, bohaterstwa i barwy? O podobnych sprawach jak w tomie pierwszym – w ogóle o sprawach starych: że ludzie lubią życie spokojne i przyjemne (Frondo [Frodo!] się nie śpieszył na wyprawę), ale że jednak musi się znaleźć ktoś, kto za wszystkich podejmie wielkie i trudne zadanie ratowania ich z nędzy czy ucisku, czy niewoli: że przeto nie przedawniła się dzielność; że w życiu nie ma gwarancji powodzenia (choć trwa nadzieja). I trwa poezja, której „opowiadaną apologią” są poniekąd wszystkie trzy tomy.
Z wielką przyjemnością prezentujemy Wam prawdopodobnie pierwszy, najwcześniejszy tekst o Tolkienie i jego książkach, jaki ukazał się w polskiej prasie. Dzięki uprzejmości naszej Znajomej, Joanny Tarasiewicz, otrzymaliśmy skany dwóch artykułów prof. Przemysława Mroczkowskiego, polskiego Inklinga (patrz tutaj i tutaj) z Przeglądu Kulturalnego z 1961 i 1962, gdy w PRL-u ukazywało się pierwsze wydanie Władcy Pierścieni w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej. Dziś prezentujemy pierwszy z tekstów: „Wielka baśń o prawdach” (Przegląd Kulturalnynr 49 (484), str. 4 (nie numer 46, jak błędnie podają niektóre bibliografie). Czytajcie! Niech ten tekst wywoła dyskusję tutaj i na naszym profilu na Facebooku. Zauważmy, że prof. Mroczkowski nie pisze o „trylogii”, a o epopei w trzytomowej księdze, że używa pięknych porównań, korzysta z bogactwa polszczyzny pisząc np. o „pozaświatowości elfa”. Prezentowane zdjęcie przedstawia pierwsze wydanie Władcy Pierścieni w Polsce z osobistej kolekcji Profesora Tolkiena (znamy te egzemplarze z niektórych zdjeć J. R. R. Tolkiena na tle jego półki z książkami). O tym, jak te książki znalazły się w Polsce przeczytacie na Tolkniętym i w przygotowywanym na Boże Narodzenie numerze Simbelmynë.
[poprawki redaktorskie podajemy w nawiasie kwadratowym]
WIELKA BAŚŃ O PRAWDACH
Przemysław Mroczkowski
Czy można pozwolić sobie na porcję entuzjazmu? Wydaje się, że są po temu powody z okazji ukazania się po polsku pierwszego tomu wielkiej księgi przygód, feerii i mądrości J. R. R. Tolkiena, której podano u nas tytuł Wyprawa [dziś Drużyna Pierścienia].
Piszący te słowa uważa to trochę za osobiste święto, ponieważ tę książkę podawał jeszcze w oryginale rodzinie i przyjaciołom, i podsunął myśl jej przekładu.
Jakiś czas temu wydano u nas krótszą powieść Tolkiena, Hobbit, autor nie jest więc naszym czytelnikom nie znany. Hobbit odgrywa w stosunku do Wyprawy rolę preludium, wprowadza postać dzielnego, a przy tym wielce osobistego ludzika, któremu „nagle wypadło być bohaterem” mimo zamiłowania do wygodnego, spokojnego życia i który przeklinając to zrządzenie losu, dokonuje jednak wielkiego czynu. Już ta książka zaznajamiała tych, którzy potrafili się na tym poznać, z niektórymi najlepszymi cechami angielskiej psychiki i charakteru, a także kultury pisarskiej. Wyprawa będzie to czynić na o wiele większą skalę.
J. R. R. Tolkien przez długie lata profesor filologii angielskiej w Oxfordzie [pisownia oryginalna], jest jednym więcej przykładem łączenia w tradycji tego uniwersytetu pasji badawczej z zamiłowaniem literackim. W najgłośniejszym przypadku Lewis Carrolla twórczość zwyciężyła nawyki matematycznego myślenia pisarza: każdy zauważył, że „Alicja w Krainie Czarów” prowadzi pewne logiczne konstrukcje, chociaż doprowadza do absurdalnego zakończenia.
Tolkien jest znawcą starej literatury i języków. Jego wykłady wprost oszałamiały orientacją w spuściźnie rękopiśmiennej, w bogactwie form dialektycznych, rodzajach pisma. Ale ktoś dobrze umiejący czytać w twarzach byłby może dostrzegł pod skupieniem badacza coś z oczarowania dziwnością wykładanych spraw, coś z zaświatowości elfa. W każdym razie jest w tej chwili jasne, że oprócz władz analitycznych pracowała tam wyobraźnia, gromadząca przez lata wizje minionych ludzkich społeczności, ich wierzeń, walk, nabywanych doświadczeń; że na przykład rękopis jawił się nie tylko jako przekaz danych do naukowego wykorzystania, ale jako to, czym ongiś bywał, jako układ znaków, w których ludzie „zaklęli” swoje doświadczenie. Aż przyszedł dzień, w którym te podskórne prądy wydostały się na powierzchnię: wydawcy Allen i Unwin wypuścili w r. 1954 pierwsze z licznych wydań trzytomowej baśniowej epopei: Pan Pierścieni (The Lord of the Rings). (W tej chwili Amerykanie kręcą już z tego film).
Na Facebooku znaleźliśmy tę ciekawą infografikę, która pokazuje, jak na przestrzeni lat zmieniał się słynny monogram J. R. R. Tolkiena. Co ciekawe, za życia Profesora nigdy nie użyto tego osobistego monogramu do ozdoby jego książek. Dopiero po śmierci Tolkiena zaczęto go „eksploatować”, a dziś stanowi też znak handlowy. Monogram profesora to kombinacja graficzna jego inicjałów: J, dwóch R i jednego T. Podobne monogramy znamy np. ze sztuki renesansowej (vide słynny monogram Albrechta Dürera).
Powyższa grafika pokazuje, jak od 1906 (gdy Ronald miał zaledwie 14 lat) aż do śmierci Profesora zmieniał się ten znak. Widzimy też, że w zasadzie już nastolatek zarysował kształt, który towarzyszył potem przez dziesięciolecia Tolkienowi do ozdabiania jego grafik i tekstów. Dziś zdarza się nawet, że zagorzali fani Profesora tatuują sobie ten znak na własnej skórze!
Jak zauważył nasz dobry znajomy, Szymon Pindur:
Styl znaku z roku 1914 bardzo mi przypomina kaligrafię chińską tudzież japońską. W ogóle cały monogram Tolkiena jest bardzo podobny do znaku [patrz niżej] oznaczającego zarówno w chińskim i japońskim ‚wiązać, związywać’.
A czy Wy używacie swojego własnego monogramu? Podzielcie się zdjęciami i linkami w komentarzach!