Aktualności ze świata miłośników twórczości Tolkiena

Bilbo Baggins i Latający Cyrk Monty Pythona

Minęły kolejne tygodnie od premiery ostatniej części filmowego Hobbita. Jeszcze chwila i będziemy mogli część III obejrzeć na DVD, a późną jesienią w wersji rozszerzonej na naszych domowych ekranach filmowych. Tymczasem prezentujemy Wam kolejną elendilionową recenzję filmu z nadzieją, że rozpęta się w komentarzach prawdziwa dyskusja. Jednym film się nie podobał, a potem się spodobał, może innym się podobał, a teraz nie podoba. Są pewnie też i tacy z Was, którzy pokochali całym sercem całą hobbicką trylogię. Zapraszamy do komentowania!

Paulina „Thordis” Szymborska-Karcz

Hobbit. Bitwa Pięciu Armii,
czyli Bilbo Baggins i Latający Cyrk Monty Pythona

Do tej pory uważałam filmy w reżyserii Petera Jacksona na podstawie prozy J.R.R. Tolkiena za wspaniałe adaptacje tworzone przez artystę naprawdę kochającego tolkienowskie uniwersum. Ciężka praca włożona w przeniesienie Śródziemia na ekran kinowy oraz dbałość o szczegóły zasługują na ogromy podziw. Od samego początku, czyli od powstania „Drużyny Pierścienia” aż do teraz, oczekiwałam z niecierpliwością na każdy kolejny film. Jednak po obejrzeniu ostatniej części „Hobbita” mój entuzjazm opadł. Tym razem mówię Peterowi Jacksonowi – dość.

Wielu z Was zapewne spodziewa się, że zacznę teraz wyliczać wszystkie nieścisłości i rozbieżności wersji filmowej względem książkowego pierwowzoru. Otóż nie. Nie zacznę. Doskonale rozumiem prawa, którymi rządzi się adaptacja oraz wiem, na czym polega korespondencja sztuk. Nie wymagam też od żadnego twórcy spełniania oczekiwań związanych z wizją świata przedstawionego wytworzoną przez moją własną wyobraźnię podczas lektury pierwowzoru. Bo to nie jest i nie ma być moja wizja, gdyż nie ja tworzę to dzieło. Autor adaptacji ma pełne prawo do realizowania własnej, niezależnej wizji artystycznej w swoim dziele.

Co zatem sprawiło, że pięć spotkań ze Śródziemiem w wersji Jacksona (mimo iż w każdym filmie znalazły się rozwiązania, które mi – jako subiektywnemu odbiorcy – niekoniecznie przypadły do gustu) było dla mnie ogromną przyjemnością, szóste natomiast… jedynie zirytowało?

Głównym powodem jest tutaj pewne nieprzyjemne wrażenie, któremu nie potrafię się oprzeć. Mianowicie uważam, że Jackson dał się całkowicie porwać trendowi, do którego tendencje (widoczne już w poprzednich filmach) do tej pory we w miarę satysfakcjonującym stopniu hamował. Teraz niestety popłynął z prądem…

W ostatnich latach obserwuję w hollywoodzkich produkcjach ulegającą tendencji wzrostowej dążność do swego rodzaju uniwersalizacji konwencji. Zjawisko to zaczyna sprowadzać się do stanu, w którym, na jakikolwiek „popularny, amerykański film” bym się wybrała, odnoszę wrażenie, że oglądam przez cały czas tę samą „serię”. Nieistotne, jaką tematykę porusza produkcja czy w jaki nurt się ona wpisuje, ani też to, kto jest jej twórcą – zawsze otrzymuję tę samą, wspólną, ogólną konwencję, zabijającą unikalność dzieł i niezależność światów przedstawionych.

W „Bitwie Pięciu Armii” Śródziemie Jacksona zachowało piękno malowniczych krajobrazów, niezwykle zgodnych z moją własną wizją ukazywanych miejsc, wspaniałe kostiumy i mistrzowską muzykę. Także kreacje większości postaci wciąż wypadają doskonale – Jackson potrafi nadać bohaterom wyraźny, intrygujący rys psychologiczny. I wszystko byłoby świetnie, gdyby tego niesamowitego tolkienowskiego klimatu, w jaki reżyser umiejętnie wprowadza widzów, nie zabiło przesadne (tym razem już naprawdę przesadne!) i chaotyczne nagromadzenie absurdalnych gagów.

Film od początku do końca naszpikowany jest obrazami przywodzącymi na myśl grę komputerową lub kinowe uniwersum Marvela. Niestety, nie zachwyciły mnie one. Powiem więcej: każdorazowo mordowały z premedytacją charakterystyczny patos i tę specyficzną podniosłość oraz ekspresyjność, które ceniłam dotąd w jacksonowskich adaptacjach książek Tolkiena. W tych momentach cały tolkienowski klimat gdzieś odpływał, a moje emocje nagle opadały. Ilekroć jakaś scena wzruszyła mnie, zaczynała już wyciskać z oczu łzy, napawała niepokojem lub wywoływała zachwyt – zostawała zepsuta niefortunnym, zupełnie niepasującym do jej podniosłego nastroju, gagiem. Taka konwencja, oczywiście, ma swój urok. Ale w produkcjach Marvela właśnie, nie zaś w realiach Śródziemia.

Jako widz czułam się przerzucana bezwładnie z miejsca w miejsce, na tyle szybko i chaotycznie, by przypadkiem moje emocje nie zdążyły się uwolnić i by żadna scena nie zdołała do końca mnie porwać. Od czasu do czasu zdażał się jednak suspens – szkoda tylko, że najczęściej w chwilach zupełnie chybionych, w momentach, które wcale mnie nie poruszały.

Humor Jacksona nie zawsze mnie bawił. W adaptacjach „Władcy Pierścieni” chwilami irytował prostactwem, sztucznością i nachalnością, jednak wszystko to mieściło się jeszcze w jakiś sensownych granicach. W dwóch pierwszych częściach „Hobbita” typ poczucia humoru już bardziej do mnie trafiał, stał się – w moim mniemaniu – bardziej fortunny, mniej prostacki, a za to zabawniejszy, bardziej figlarny, filuterny, wprowadzał atmosferę naturalnej wesołości. W „Bitwie Pięciu Armii” wrócił do stanu z „Władcy Pierścieni”, tyle że w formie dodatkowo przejaskrawionej, bardziej uporczywej, ocierając się już o granice absurdu, a chwilami wprost je przekraczając. Kilkakrotnie złapałam się na tworzeniu we własnej głowie wizji konferansjera w meloniku, entuzjastycznie wykrzykującego: „Panie i Panowie, przed wami Bilbo Baggins i Latający Cyrk Monty Pythona!

Nieodłącznym elementem „uniwersalistycznej hollywoodzkiej konwencji” jest także „wciskanie wątku romansowego tam, gdzie go nie ma”. Już podczas oglądania poprzednich filmów ten zabieg budził moje poważne wątpliwości. W „Bitwie Pięciu Armii” tylko się one potwierdziły. Powodem takiego nastawienia nie było wcale to, że platoniczna miłość między elfem i krasnoludem jest dla mnie mezaliansem nie do przyjęcia i „jakoś mi nie pasuje”, ale ogólna jakość tego wątku. Daleko mi do fanatycznego obrońcy „zgodności z pierwowzorem”, akceptuję nawet najbardziej wywrotowe i dziwaczne wizje autorskie, pod warunkiem, że czemuś konkretnemu służą. Ten – w moim odczuciu – nie służył niczemu, poza tym, że „w filmie romans obowiązkowo musi się pojawić”. Nie poruszał mnie i nie miałam poczycia, że jest w jakikolwiek sposób integralny i konieczny. Jeżeli miał w założeniu udramatyzować fabułę, uważam to za zbędny i naciągany element – równie dobrze można się było w tym celu posłużyć wieloma innymi motywami, przecież nie tylko romans może wzruszać. Sprowadzanie widza do poziomu człowieka, który nie jest w stanie silnie przeżywać wraz z bohaterami innych emocji i innych relacji, więc koniecznie trzeba dać mu romans, odbieram jako jawny brak szacunku dla odbiorcy. Można się było tutaj posłużyć choćby miłością braterską łączącą krasnoludów, relacją rodzic-dziecko czy władca-poddany wśród elfów albo wątkiem przyjaźni, lajności, albo po prostu wprowadzić odpowiednio wyraziste porozumienie między przedstawicielami zwaśnionych ras. Czekałam, zastanawiając się, czy pomysł jakkolwiek się obroni, teraz zaś stwierdzam, że efekt okazał się zwyczajnie ckliwy i naiwny.

Film dobiło natomiast notoryczne łamanie praw fizyki. Jedna z moich znajomych bardzo trafnie określiła swoje odczucia wywołane tymi zabiegami. Jej komentarz brzmiał mianowicie „Miałam ochotę wstać i wyciągnąć transparent z napisem »Oddajcie Śródziemiu grawitację!«”.

Przytaczam jej słowa, gdyż sama nie byłabym w stanie ująć tego trafniej.

Wniosek z tych rozważań nasuwa mi się tylko jeden. Nie do wszystkiego pasuje ta sama konwencja. Światy przedstawione poszczególnych dzieł mogą tak bardzo się od siebie różnić, że jakiekolwiek próby uniwersalizacji konwencji zabijają ich oryginalność, specyfikę i własny, odrębny charakter. Dlatego ja, jako odbiorca, kategorycznie się przeciw takim zapędom buntuję.

Paulina „Thordis” Szymborska-Karcz

Kategorie wpisu: Eseje tolkienowskie, Filmy: Hobbit i WP, Recenzje

6 Komentarzy do wpisu "Bilbo Baggins i Latający Cyrk Monty Pythona"

Nimwen, dnia 02.03.2015 o godzinie 11:33

PiDżej stwierdził po prostu, że to, co dobrze się sprzedało wcześniej, można wcisnąć klientom drugi raz. No i mamy kopię Xenarweny (Tauriel), znów-bosonogą, znów-powoli-artykułującą-zdania Galadriel z „The Ring”, kolejną grupę pościgową złożoną ze złych i brzydkich orków, kolejny oddział zbrojnych elfów wyskakujących znienacka jak hiszpańska inkwizycja, kolejną bieganinę w pełnych goblinów podziemiach, kolejną ucieczkę przed wargami…

Forneithel, dnia 02.03.2015 o godzinie 20:14

Całkowicie zgadzam się z powyższą recenzją. Mam wrażenie, że dla PJa jakość „artystyczna” filmu poszła w odstawkę, a za to nakręcił go tak, żeby dobrze się sprzedał.

undula, dnia 03.03.2015 o godzinie 13:04

Ciężko się nie zgodzić z tą recenzją. Już z Pustkowia Smauga wyszłam zirytowana (Legolas i polowanie na smoka), ale lubiłam ten film mimo wszystkich jego wad. Bitwa za to to całkiem zabawny film, ale sęk w tym, że salwy śmiechu wywołują niekoniecznie te sceny, które miały być zabawne (Legolas, matka cię kochała). Scenariusz jest koszmarny i niewiele da się z tym zrobić. Film stanowi właściwie zlepek średnio łączących się ze sobą scen, z których niewiele wynika. A kiedy już myślisz, że nic głupszego się nie wydarzy, Bard robi wyrzutnię strzał ze swojego syna, pojawiają się robakołaki, świnie tudziez muflony bojowe, grawitacja znika, a Galadriela przegania Saurona bo robi się brzydka jak Samara z The Ring. Teoretycznie dzieje się sporo, ale po po jakiejś pół godzinie robi się nudno i tak już zostaje. Dialogi są koszmarnie sztuczne. Do tej pory PJ całkiem sprawnie operował patosem, ale tutaj strasznie się pogubił. Film nie broni się nawet efektami, które są szalenie niedopracowane.
Nie mam do PJa pretensji, że pozmieniał wiele elementów fabuły czy tworzył nowe. Część z nich (jak np. sekwencja w Dol Guldur) to świetne pomysły. Mam za to ogromną pretensję, że zrobił to źle. I nawet wspaniali aktorzy (minus Bloom, ale do niego zdążyłam się przyzwyczaić) i świetna muzyka nie są w stanie uratować tego filmu.
Co do Taurieli – rozumiem, że dopisał tę postać. W drugiej części pomimo jej zauroczenia Kilim była całkiem sympatyczna – jest młoda, żywa, nie potrafi ustać w miejscu, ciągnie ją w nieznane. To średnio zgadza się z tolkienowską koncepcją charakterologiczną elfów jako takich, ale mogłam to jakoś przeboleć. Natomiast w ostatniej części scenarzyści strasznie tę spotać skrzywdzili i zaczęła funkcjonować tylko jako heroina, która musi uratować swojego lubego. No i fakt, że występuje przeciwko Thranduilowi jest po prostu nie do przyjęcia, nie ważne, czy ma rację czy nie, to jest jej król, ona jest tylko leśną elfką i winna jest mu absolutne posłuszeństwo. To jest jak dla mnie jedna ze smian nie do przejścia, bo kłóci się z podstawowymi zasadami świata Tolkiena. Szkoda, bo mogła wyjść z tego całkiem ciekawa postać.

Mastiff, dnia 04.03.2015 o godzinie 12:05

Jestem wielkim fanem WP. Niektóre sceny mógłbym oglądać codziennie. Natomiast w Hobbicie jest tylko jedna taka scena, a mianowicie pieśń krasnoludów Misty Mountains. Jak na 3 części jest to bardzo malutko. Poniekąd wpływ na to ma wysoki poziom WP, w którym chyba nic mi nie brakuje i za specjalnie nic nie przeszkadza. P.J. mógł chociaż zbliżyć się poziomem do WP, ale zdecydował się zrobić film raczej dla młodszego widza, w porównaniu z WP, ale tak samo jest z książkami. Hobbit jest dla dzieci, a WP, jak sam określił Tolkien, to monstrum nieodpowiednie dla dzieci i dorosłych (czy jakoś tak). A na dodatek przez te kilka lat zmieniło się kino, odbiorca, a w tle mamy grubą kasę… Podsumowując: Hobbita chce mieć w swojej kolekcji, ale gdyby nie powstał to nie płakałbym… Pozdro

Frangern, dnia 09.03.2015 o godzinie 14:46

Powyższa recenzja to jedna z ciekawszych, które do tej pory czytałem. Przede wszystkim z racji zwrócenia uwagi na „uniwersalistyczną hollywoodzką konwencję”. Rzadko bywam w kinie, więc nie spoglądałem na H3 z tej perspektywy. Nie oceniam ostatniej części H tak surowo, choć w wielu miejscach mnie irytuje, ale mimo to, nie mogę powiedzieć, że film źle oglądało mi się oglądało.

Laurefindiel, dnia 13.04.2015 o godzinie 16:50

Samą postać Tauriel polubiłam, właśnie za to że jest taka „inna”. Co do jej ciekawości świata i chęci postawienia na swoim – mimo że jest Leśną Elfką, to jest bardzo noldorska (może jej przodkowie byli Avari?). Jeśli chodzi o sprzeciwienie się Thranduilowi – mogli to pokazać nieco subtelniej. Bohater który chce pokazać własne zdanie nie musi zachowywać się agresywnie i od razu celować do kogoś (zwłaszcza Króla Elfów) z łuku. Ta ucieczka i dobrowolne skazanie się na wygnanie powinno wystarczyć – gdyby nie straszenie Thranduila mogłaby się jeszcze zrehabilitować, ale schrzaniła tym sprawę.
Jeśli chodzi o wątek miłosny – wciśnięty na siłę, na samym flircie powinno się skończyć. Sympatia – tak (coś na kształt Gimli-Galadriel), ale nie od razu trójkącik. A tak to tylko rozwala fabułę i zabiera czas potrzebny na wyjaśnienie innych wątków.

Zostaw komentarz